czwartek, 31 grudnia 2015

On The Other Side Spell - Rozdział 18 - Mistrz

     Sala Rozmów była gigantyczną aulą. Tak wielką, że pomieściłoby się tu wojsko całego świata, a tak przynajmniej twierdził potem Steve Kloves. Wraz z Chrisem Columbusem, Joanne Kathleen Rowling i Andrzejem Maleszką oraz całym zastępem Czarodziejów udali się do owej sali. Na scenie, na podwyższeniu stał stosunkowo mały człowieczek w za długim płaszczu. A może to był tren? Nie ważne. Miał spuszczoną głowę, ale kiedy ją poniósł, praktycznie każdy aż wstrzymał oddech. Nagle owy ktoś przemówił.
- Drodzy Czarodzieje! Książkowi, Filmowi, Zwykli. Zebraliśmy się tutaj z powodu, jak chyba już każdy z was wie, Bractwa Ciemnego Słońca, które ostatnio nie próżnuje. Podobnie jak i my. Zbieramy informacje o nowych Czarodziejach, rekrutujemy ich. Ale nasi przeciwnicy chcą nam to udaremnić. Ostatnio porwali naszą najlepszą agentkę Sylwię Szmaragd, znaną jako Beryl. Ta strata jest dla nas bardzo bolesna, ale nasi najlepsi ludzie szukają jej wszędzie. Ponadto, z tego co mi zaapelowała Morgan Case, szykuje się wojna z Bractwem Ciemnego Słońca. Dlatego też wszyscy Czarodzieje o Mocach związanych z Wojną i Bitwą, Broniami i tego typu rzeczami mają się niezwłocznie zgłosić do Majora Generała Mickey'a...
     Przemowa Mistrza trwała bardzo długo i mówił on ciągle o jednym i tym samym. Przemawiał on bardzo chaotycznie i nie do końca zrozumiale. Chris już na początku przestał go słuchać. Jednak ostatnie słowa nim wstrząsnęły.
- Musimy też uważać na fałszywców, którzy tylko podszywają się pod Czarodziejów, a tak naprawdę są zwykłymi ludźmi. W ostatnich czasach pełno takich krętaczy.
     Chris i Steve spojrzeli po sobie przerażeni. Czyżby Mistrz wiedział o ich braku czarodziejskich umiejętności? A jeśli tak, w jaki sposób się tego dowiedział?… Jednak najbardziej sensownym wytłumaczeniem było to, że po prostu tak powiedział, nie musiał od razu kogoś (czyli Columbusa i Kloves'a) podejrzewać.
     Po zebraniu cała czwórka, czyli Joanne, Andrzej, Steve i Chris poszli do Kąciku Ciszy. Była to przeogromna biblioteka. Skierowali się oni do dość dużego stolika całego zawalonego książkami. Ponad nimi ślęczał dość młody mężczyzna.
- Witaj, Brandonie – powiedziała Rowling.
- Witaj i ty, Joanne. Oraz wy, mimo że nie znam waszych imion – powiedział dostojnym tonem Brandon Mull podnosząc głowę znad opasłych tomów.
- Bran, nie musisz być taki oficjalny! - powiedział Andrzej Maleszka, po czym szepnął cicho do Columbusa i Kloves'a – zwykle zgrywus z niego.
- Co u ciebie słychać? - spytała Rowling.
- Bywało lepiej. Co noc mam ten sam sen – jak Seth zabija demona. Nie wiem czy to dobrze czy źle, a Nelly jest zbyt zajęty. Ma wspaniałą moc, ale męczącą. Wszyscy się do niego zgłaszają z różnymi przypadłościami… Tak to jest być Magicznym Lekarzem.
- A nie zwracałeś się z tym do Mistrza?
     Zapadła grobowa cisza. Brandon spuścił głowę i z powrotem zabrał się za pisanie eseju. Tuż obok nich stanął dość młody chłopak. Miał lekko zmasakrowany lewy policzek i zwierzęcy błysk w oku. Spojrzał na nich i powiedział:
- Mistrz się zmienił. Bardzo. Nie wiadomo, czy można mu ufać. Musiało was tu długo nie być.
- Conrad! - zawołali równocześnie Andrzej i Joanne.
- Witam, witam, pani Rowling i panie Maleszka – odpowiedział chłopak całując rękę Joanne, zgodnie z zasadami dobrego wychowania.
- Witamy cię i my, drogi Conradzie. Jak się trzymasz? - powiedziała autorka.
- Bywało lepiej – odpowiedział tak samo jak wcześniej Brandon, który teraz udawał, że pisze, choć tak naprawdę przysłuchiwał się rozmowie. - Beryl jest porwana, a Mistrz coś kręci. Dawno was tu nie było, że nie wiecie, że nie przyjmuje on już audiencji. Zwłaszcza w takich błahych sprawach jak kłopoty z Magią.
- Młody ma rację – odezwał się nagle Mull. - Nasz przywódca się zmienił, niekoniecznie na lepsze. Ma więcej sekretów i tajemnic.
- A ja sądzę, że tak powinno być – powiedziała z przekąsem jakaś dziewczyna stając tuż obok Conrada.
- Avery! Miło cię widzieć! - powiedział Andrzej.
- Nawzajem, was również.
     Steve i Chris przysłuchiwali się tej dziwnej rozmowie lekko na uboczu, dopóki ktoś ich przez przypadek nie potrącił. Był to jakiś mały człowieczek, który nawet nie przystanął by ich przeprosić, tylko pobiegł dalej.
- Nie wiedziałem, że przyjmują tu także skrzaty – mruknął scenarzysta. Jednak to zdarzenie przykuło uwagę Joanne i szybko włączyła ich do rozmowy.
     Po ogólnym przedstawianiu się i tego typu rytuałach grzecznościowych, Rowling wzięła na chwilę Maleszkę na stronę. Nie trwało to jednak długo, bo zaraz wrócili.
- Jest tu podsłuch? - spytała autorka.
- Nie, nie ma, ale ściany mają uszy – powiedziała Avery. - Jeśli chcecie przekazać komuś sekret, to radzę iść do Sali Kości...
- Tam to dopiero jest atmosferka – wtrącił Conrad.
- Ponieważ prawie nikt tam nie wchodzi, chyba, że musi.
- To w takim razie prowadźcie. Bran, idziesz z nami. Musimy wam powiedzieć coś ważnego. Nie zaszkodziłoby też Ricka Riordana znaleźć.
     Mieli szczęście i po drodze do Sali Kości znaleźli owego mężczyznę. Dołączył on do „grupy” i poszedł ciekaw tego, co Rowling chce im powiedzieć. W końcu doszli do właściwego pomieszczenia, ale nie było to zbyt nastrojowe miejsce. A może – za bardzo nastrojowe… Ściany były utrzymywane w ciemnej tonacji, zamiast lamp były świece i kadzidła. Na ścianach wisiały ponure obrazy. Ale najgorszy widok był na przeciwległej ścianie od wejścia. Był tam ołtarz zbudowany z… Ludzkich kości i czaszek.
- O rany, to NIE JEST za przyjemne miejsce – odezwał się Steve i zaraz tego pożałował, bo było tu piekielne echo.
- Cóż, to jedyne bezpieczne miejsce. Nie ma co wybrzydzać – powiedziała Joanne. - A teraz muszę powiedzieć wam coś strasznie strasznego, ale też okropnie ważnego.
     I powiedziała. W kilkunastu zdaniach streściła katastrofę, którą wywołała przez przypadek. Na końcu opowieści poprosiła o pomoc. Przez chwilę nikt nic nie mówił i w tej ciszy słyszeli bicie swoich serc. W końcu jednak po kolei, Conrad, Brandon, Rick i na końcu Avery zaczęli okazywać chęć pomocy. Po chwili aż zaczęli się przekrzykiwać, nawet nie wiedząc czemu.
- Czyli nie złościcie się i pomożecie, tak? - spytała cicho Rowling by się upewnić.
- Tak! Co prawda, trochę skomplikowana sprawa z tym będzie. Trzeba skołować dużo Mocy i odpowiedni Czar, ale damy radę! - rozemocjonował się Brandon. - Już widzę minę tych młodziaków, jak ich wyciągniemy!
- Ale będzie z tym dużo pracy – zauważyła Avery.
- I musimy ukryć to przed Mistrzem – dopowiedział Conrad.
- Akurat tym razem się z tobą zgadzam – powiedziała dziewczyna. - To MUSI być tajemnica.
- Tak! - Conrad uśmiechnął się promieniście. Młoda Casterville przyznała mu rację PO RAZ PIERWSZY W ŻYCIU, więc to było coś.


     W tym samym czasie pewien mały człowieczek podobny nieco do karła biegł zatłoczoną ulicą. Potrącał wielu przechodniów, ale za bardzo się śpieszył, by przepraszać. Zamiast tego wyklinał wszystkich ludzi na ulicy. Nie mógł się spóźnić; miał niecałe piętnaście minut, ale jeszcze dużo drogi przed sobą. A krótkie nóżki wcale nie ułatwiały sprawy.
     Nagle przystanął. Wymruczał jakiś Czar i nagle urósł. Jego nogi stały się chyba trzy razy dłuższe od tych malutkich nóżek. Teraz to mógł biec. Pognał szybko jak błyskawica. Skręcił w boczną uliczkę i trafił w ślepy zaułek. Stuknął trzy razy w ścianę domu i ukazał się w niej kontur drzwi. Stuknął kolejne trzy razy – z konturu powstały drzwi. Jeszcze raz stuknął trzy razy i drzwi się otworzyły. Wszedł przez nie do małego, niezbyt zadbanego pomieszczenia. Usiadł na ławce zdejmując kaptur peleryny. Jego żylasta twarz pokryta bliznami sprawiała wrażenie wiekowego staruszka. Tymczasem przybysz nie miał nawet trzydziestu lat.
- Zjawiłeś się, Melchiorze – do przybysza podszedł barczysty mężczyzna.
- Wątpiłeś, że się zjawię, Amosie?
- Tak, przyznam, że wątpiłem. Ale jesteś i to się liczy. Masz towar?
     Melchior wyciągnął zza pazuchy jakiś przedmiot opakowany w brązowy papier. Podał go Amosowi, ale momentalnie cofnął rękę.
- A zapłata? - uśmiechnął się szelmowsko.
- Masz – mężczyzna rzucił mu woreczek, który brzdęknął obiecująco. Melchior dał mu pakunek, po czym obydwoje się rozstali. Pół-karzeł wyszedł z budynku, o ile można nazwać tak to miejsce, a drugi poszedł po schodach w górę. Jednak kiedy Melchior wyszedł na ulicę i zerknął do worka aż krzyknął.
- O ten zdrajca! Niech go diabli wezmą do siebie!
     W worku zamiast monet były rozbite szklane figurki pomalowane na złoto.
- Jeszcze mi za to zapłacisz Amosie… Oj, zapłacisz. I to drogo...


_______________________________________


Chciałabym Wam życzyć wszystkiego najlepszego z okazji nowego roku!
Ten rozdział jest specjalnie dedykowany dla Liseg, która mnie zmotywowała do jego napisania :) Dziękuję Ci za to! :D

sobota, 7 listopada 2015

Rosalie Dale i Tajemnica Wężoustych - Rozdział 5 Spotkanie w Dziurawym Kotle i urodziny Rosalie

    Od nocowania u Sonii minął dopiero jeden dzień. Rosalie mieszkała w Dziurawym Kotle. Było tu nawet przyjemnie. Mogła ucinać sobie pogawędki z barmanem Tomem. Dzięki temu dowiadywała się wielu ciekawych rzeczy. Tom lubił rozmawiać, więc wyciągnięcie z niego informacji było łatwe. Poza tym bardzo ciekawym zajęciem było oglądanie ludzi przychodzących do pubu. Raz, pod wieczór, zjawił się nawet na chwilę Hagrid, ale szybko się zmył. Pewnie był tu tylko przelotem.
     Ros obudziła się gwałtownie. Przed chwilą śnił jej się ciekawy sen. Dziewczyna wstała i podeszła do stolika. Była tam klatka z Alką. Sowa jeszcze spała. Dziewczyna delikatnie pogłaskała ją przez pręty i podeszła do okna. Wychodziło ono na zatłoczoną ulicę Londynu, więc mogła poobserwować przechodzących ludzi.
     Dziewczyna rozmyślała o nocowaniu u Sonii. Było naprawdę fantastycznie! Wreszcie spotkały się we trójkę i to w niezwykle miłej atmosferze. Mimo to Ros i tak brakowało spotkań ich trzech w Hogwarcie. Brakowało jej też nauki zaklęć, wybuchowych eliksirów, zawiłych korytarzy i tych wszystkich tajemnic, które skrywa Hogwart.
- Och, wstała już pani, panno Dale - powiedział ktoś wchodząc do pokoju dziewczyny. Był to barman Tom. - Niech pani szybko zejdzie na dół. Ma pani gościa.
- Dobrze. Dziękuję za informację - odpowiedziała Ros.
     Kiedy drzwi się zamknęły, Rosalie szybko się przebrała i przeczesała włosy. W sennym jeszcze nastroju zbiegła na dół. Przy jednym stoluku siedziała Emily Ross. Popijała ona jakiś napój wpatrując się w kopertę położoną przed nią. Nagle podniosła głowę i zauważyła Rosalie. Uśmiechnęła się i gestem wskazała, by dziewczyna przyszła. Ros tak też zrobiła.
- Witaj, Rosalie - powiedziała Emily.
- Dzień dobry. Miło znów panią widzieć - odpowiedziała dziewczyna.
- Wiesz moja droga, ostatnio przeglądałam różne pudła ze starociami w moim domu - zaczęła pani Ross i sięgnęła do torebki. - I znalazłam kilka ciekawych rzeczy. Między innymi to.
     Kobieta położyła na stoliku dość grubą książkę. Podsunęła ją w stronę Rosalie. Dziewczyna wzięła ją i otworzyła. Był to kolejny album ze zdjęciami. Tylko, że było to zdjęcia jedynie jej ojca. Młodego Mike'a Dale'a. A to w szacie do Quiddicha, z kolegami, ze swoją siostrą Mary (czyli ciocią Ros, oczywiście). Lecz najbardziej przeważały zdjęcia jej ojca z jakimś rudowłosym Gryfonem. Wyglądał znajomo. Ale na ostatniej stronie nie było zdjęć. Był tam list. Rosalie wzięła go i zaczęła czytać.
Droga Emily!
Wierzę, żeś cała i zdrowa! Gorsza sprawa z nami. Chciałbym Cię poprosić o przysługę.
Wiesz, że Czarny Pan się na mnie uwziął. Jina, nasza Strażniczka, ledwo co się trzyma. On ją torturuje! Za niedługo pewnie się złamie, ale i tak jest silna. Catherine i ja martwimy się o Rosalie. On szuka kogoś takiego jak ona. A znasz moją sytuację. Boimy się, że to nasza Rosie może stać się jego ofiarą. Tak więc chciałbym Cię prosić o możliwość przeniesienia się do Ciebie na ten trudny czas. Niekoniecznie całej trójki, może być tylko samą Rosalie. My się obronimy, a poza tym brat Cathy, Fabrice, obiecał przyjechać z Francji i nam pomóc.
Proszę o szybką odpowiedź, 
Twój wierny na zawsze
Mike
     Ros spojrzała pytająco na Emily. Kobieta miała grobową minę. W końcu nabrała powietrza i odsapnęła. Spojrzała na Rosalie po czym powiedziała;
- Tego samego dnia, kiedy doszedł ten list, Jina Carter złamała się i wyjawiła tajemnicę. Tego samego dnia Lord Voldemort zabił twoich rodziców. Tego samego dnia przyjechał brat twojej mamy i zastał ruinę zamiast domu. Tego samego dnia zostałaś przetransportowana do domu swojej ciotki.
     Rosalie nic nie odpowiedziała. Patrzyła się w ten list jak zahipnotyzowana. To niemożliwe, by w jednym dniu wydarzyło się aż tyle... Ale to była jednak prawda. Dziewczyna podniosła wzrok spojrzała na Emily. W jej oczach widać było łzy. Można było się zorientować, że Mike Dale był dla niej kimś ważnym. Nadal z trudem opowiadała o jego śmierci.
- Proszę się nie smucić. Wiem, że pani ciężko, ale co się stało to się nie odstanie - Ros próbowała ją pocieszyć. Kobieta uśmiechnęła się i przytuliła ją.
- Weź ten album - powiedziała. - Niech Ci przypomina, że mimo śmierci, twoi rodzice nadal żyją. W tobie - powiedziała i wstała. Pożegnała się z Rosalie i wyszła. ,,Miałam jej powiedzieć - pomyślała - ale tego nie zrobiłam. Czemu? Czy przez to, że obawiam się jej reakcji, czy dlatego, że mnie samej jest trudno się z tym pogodzić?..."


     Następnego dnia były urodziny Lisy. Już wczesnym rankiem Rosalie wysłała jej prezenty (co prawda większość słodyczy sama zjadła, ale przynajmniej nie wysłała przyjaciółce papierków). Zaraz po tym zeszła na dół. Czekał na nią Tom ze śniadaniem - grzankami i gorącą czekoladą. Ros podziękowała i usiadła przy stole. Zaczęła jeść i czytać gazetę, ,,Proroka Codziennego". Nie było w nim nic ciekawego. Zresztą cały dzień minął jej w nudnej, sennej atmosferze. Powłóczyła się po Ulicy Pokątnej, porozmawiała z Tomem, pobawiła się z Azogiem. W ogóle wszystkie dni jej tak mijały. Dopiero piątego sierpnia nastąpiła zmiana. Był to dzień jej urodzin. O godzinie piątej rano obudziła ją piękna, śnieżnobiała sowa. Była to Śnieżka Lisy. W dzióbku trzymała dość spory pakunek i najwyraźniej chciała się go pozbyć.
     Dale podbiegła do okna i je otworzyła. Ptak wleciał do pokoju i wylądował na szafce nocnej obok klatki z Alką. Sowy przywitały się po sowiemu, tymczasem Ros wyjęła delikatnie z dzioba Śnieżki pakunek i zaczęła go odpakowywać. W środku był magazn ,,Czarownica" z jakimś sławnym czarodziejem na okładce. Poza tym jeszcze czarne skórzane rękawice do Quidditcha. Lisa miała nosa - Rosalie chciała w tym roku zgłosić się do drużyny. No i oczywiście mnóstwo słodyczy. Ktoś mógły uznać to za miesięczny zapas, ale dla Ros to była jedynie przekąska na trzy dni.
     Dziewczyna napisała podziękowania i dała je sowie przyjaciółki. Ta odleciała dość niechętnie - widać polubiła się z Alką. Ros zamkęła okno, jednak nie był to koniec niespodzianek. Niedługo po tym jak Śnieżka odleciała, do okna zastukała kolejna sowa. Należała do rodziny Malfoyów. W dzióbku trzymała pękatą paczkę. Rosalie wpuściła ją i uwolniła od balastu. Otworzyła prezent i omal go nie upuściła i rozbiła. Były to bowiem perfumy. Ale nie byle jakie perfumy. Najlepsze i jedne z najdroższych perfum. Musiała je pewnie wybrać mama Dracona.
     Rosalie odkorkowała flakonik. Pachniały pięknie. Poza tym Malfoy sprezentował jej jeszcze mnóstwo słodkości. W Hogwarcie często wymykała się z Crabbe'm i Goyle'm na poszukiwanie ciastek, gdy wszyscy wychodzili po uroczystych posiłkach z Wielkiej Sali. Można było się nieźle obłowić, skoro nikt już nie ma siły tego zjeść. Zwykle taki zapas starczał do końca miesiąca, ale czasem po udanych eskapadach mieli ciastek na prawie trzy miesiące.
     Rosalie napisała podziękowania i dała sowie Malfoya. Tym raziem nie zamknęła okna. I dobrze zrobiła, bo do południa zleciało się jeszcze więcej sów, każda z podarunkiem dla jubilatki. Tak więc od Sonii dostała książkę pod tytułem ,,Magiczne zwierzęta i jak je znaleźć", figurkę smoka i mnóstwo słodyczy. Od Milicenty śliczne kolczyki z kolią w zestawie, prenumeratę magazynu ,,Żongler" i dużo słodyczy. Od Dylana dostała szatę do Quidditcha (szytą na miarę) i, jak wiadomo, słodycze, Ros wiedziała, że Dylan kupił jej tę szatę. Wspomniała raz przy nim, że chce wstąpić do drużyny. Ten tak sie ucieszył, że poszedł z nią do sklepu z markowym sprzętem do Quidditcha i zamówił dla niej odpowiedni strój. Cóż, w końcu był zapalonym fanem tej gry.
     Od Grace Rosalie dostała pięknie zdobiony album (pusty, by sama mogła go zapełnić) i oczywiście słodycze. Od Crabbe'a i Goyle'a dostała same słodycze. Od cioci Mary również coś dostała - haftowaną hustkę z malutkim wężem w rogu (i stos czekoladowych żab). Ostatnia paczka była od Emily Ross. Znajdował się w niej zestaw ślicznych spinek do włosów, opaska i robiony na drutach szal w kolorach Slytherinu.
     Po odpakowaniu i posegregowaniu prezentów zeszła na dół. Czekał na nią Tom z wielkim tortem truskawkowym. On i stali bywalcy pubu zaśpiewali jej ,,sto lat". Rosalie zdmuchnęła świeczki, a potem barman rozkroił słodycz na kilka wielkich kawałków. Wszyscy się poczęstowali, włączając jego samego. Tort był bardzo smaczny. Sama Rosalie tak uważała.
     Potem, wieczorem, przyszedł ją odwiedzić Dylan. Rozmawiali jak dobrzy, starzy przyjaciele i raz po raz pokładali się ze śmiechu. Kuzyn opowiedział jej o kiepskiej sytuacji w domu.
- Mama miewa się coraz gorzej, podupada na zdrowiu. Obawiam się, że długo już nie pożyje. Co prawda za dwa lata ma wyjechać na gorące źródła, ale nie wiem, czy wytrzyma do tego czau - powiedział ponurym tonem chłopak. - Poza tym, chciałbym znaleźć jakąś pracę. Jestem pełnoletni, a siedzenie w domu i nic nie robienie już mnie nudzi. Jednak nie ma żadnego zawodu, w któym czułbym się dobrze.
- A może opieka nad smokami? - podsunęła Rosalie. - Widzałam w Proroku Codziennym, że poszukują chcętnych Czarodziejów, lubiących adrenalinę i znających się na zwierzętach do pracy ze smokami w Rumunii. Toś dla ciebie.
     Dylan prawie spadł z łóżka. Tak wytrzeszczał oczy, że Ros musiała się zaśmiać. Chłopak momentalnie się zerwał i począł przeszukiwać stertę makulatury na komodzie kuzynki. Dorwał odpowiednie pismo i zaczął czytać. Mruczał coś pod nosem aż w końcu zrobił coś nieoczekiwanego.
- Dziękuję Rosie! To jest to! Jesteś kochana! Ja lecę! Idę się tam zgłosić! - i wybiegł z pokoju uprzednio całując Rosalie w policzek po raz pierwszy w życiu. Nawet na święta tego nie robił, mimo iż jego mama kazała wszystkim wszystkich całować przy składaniu życzeń.
     Ros stała jeszcze długo po środku pokoju głupawo się uśmiechając. Dopiero po chwili dotarło do niej co Dylan zrobił i zaczęła się śmiać, aż ją brzuch rozbolał. Mimo to, chichrała się nadal, a Alka i Azog patrzyli na swoją panią i zastanawiali się, co też się jej stało...

poniedziałek, 2 listopada 2015

Rosalie Dale i Tajemnica Wężoustych - Rozdział 4 Dom Winner'ów

     Rosalie zwlekła się rano z łóżka gnana dziwną myślą. Jeszcze nie wiedziała dokładnie, o co chodzi, ale kiedy spojrzała na swój kalendarz, od razu sobie przypomniała. Dziś był 27 lipca. Spotkanie u Sonii Winner. Piżama-party. Najlepszy dzień tych wakacji.
     Dziewczyna przeciągnęła się i potężnie ziewnęła. Nie lubiła wstawać rano, ale dziś musiała. Szybko chwyciła jakieś dżinsy i koszulkę, i pognała do łazienki. Tam wzięła szybki prysznic. Woda była chłodna i orzeźwiająca, zmyła resztki snu.
     Po myciu i ubieraniu przyszła kolej na włosy. Nieszczęsne włosy, które nie cierpiały być czesane. Broniły się jak mogły robiąc coraz większe kołtuny. Jednak Rosalie szybko sobie z nimi poradziła. Kiedy włosy były już jako-tako uczesane, trzeba było jeszcze je związać. Tak więc zaczęło się codzienne molestowanie owych biednych pukli. Nie trwało ono jednak długo. Zwykły kucyk był idealny.
     W końcu Rosalie była gotowa. Zeszła na dół do kuchni. Już miała otwierać lodówkę z zamiarem zrobienia sobie śniadania, gdy coś odwróciło uwagę dziewczyny. Spojrzała na stół. Siedziała tam mała brązowo-szara sówka płomykówka. W dziobie miała list i najwyraźniej tylko czekała, aż ktoś go wyjmie.
     Rosalie podeszła do sowy. Pogłaskała ją i wyjęła list. Spojrzała na adres nadawcy. Był jej nie znany. W końcu otworzyła kopertę i aż zaniemówiła. Był to list od Emily Ross. Tak brzmiała jego treść:
Droga Rosalie!
Dziękuję Ci za Twoją hojność. Naprawdę nie musiałaś mi dawać tych pieniędzy.
Chciałabym Cię jeszcze zapytać, kiedy będziesz na Ulicy Pokątnej lub w Londynie. Bardzo chciałabym się z Tobą spotkać i Ci coś dać. Pewnie masz już tego dużo, ale nigdy nie za wiele. 
Mam nadzieję, żeś zdrowa.
Pozdrawiam, 
Emily Ross
P.S. Chciałabym utrzymać z Tobą korenspondęncję listową, byś opisywała mi co się dzieje u Ciebie w szkole. Oczywiście jeśli nie chcesz, to nie musisz.
     Ros przeczytała list dwa razy. Ciekawiło ją, co też pani Emily chce jej podarować. Szybko pobiegła do swojego pokoju i chwyciła pióro, atrament i kawałek pergaminu. Napisała odpowiedź:
Droga pani Emily!
Bardzo dziękuję za list. W Londynie będę przez cały sierpień. Chętnie się z panią spotkam, proszę tylko napisać gdzie.
Pozdrawiam, 
Rosalie
P.S. Bardzo dziękuję za propozycję korenspondencji. Z wielką chęcią będę pani pisać o wszystkim.
     Rosalie wzięła list i włożyła go do uprzednio zaadresowanej koperty. Zbiegła na dół i wręczyła go sowie. Sama natomiast zajęła się śniadaniem. Zrobiła sobie kanapki z serem i szynką. Po zjedzeniu posiłku przygotowała jeszcze kilka kanapek - dla cioci i Dylana. Chciała im zrobić niespodziankę.
     Dziewczyna wyszła po schodach na piętro. Właściwie to wbiegła. Zaraz też wpadła do pokoju i zabrała się za pakowanie do torby (szmaragdowej, oczywiście) potrzebnych rzeczy, czyli piżamy, szczoteczki do zębów, stroju na przebranie i szczotki do włosów. Potem otwarła wieko swojego szkolnego kufra. Wyjęła z niego większość niepotrzebnych rzeczy, a zaczęła wkładać po kolei podręczniki, ubrania, wszystkie pióra, mocno zakorkowane atramenty. Na samą górę położyła uroczyście trzy przedmioty: portret od Lisy, książkę ,,Najpiękniejsze baśnie Świta" (również od Gryfonki) i szkatułkę ze swoją biżuterią.
     Zamknięcie kufra było dość trudne. Był on bardzo napakowany, ale w końcu się udało. Rosalie zwlekła go na dół, a potem dyskretnie wróciła się po Alkę i Azoga. Jakimś cudem udało jej się przechowanie ich w pokoju tak, by nie zauważyła ich ciocia Mary. Tak więc teraz Ros przeniosła obie klatki dyskretnie od razu na podwórko. Potem wróciła po raz kolejny do pokoju, by wziąć torbę. Ją również zniosła na dół i ponownie wyszła do góry. Zapukała do drzwi Dylana.  Zaraz też w drzwiach pojawiła się jego głowa, a wkrótce - cały chłopak już gotowy do drogi.
     Rosalie i Dylan byli umówieni co do planu ,,wyemigrowania " Ros. Chłopak miał zarezerwować kuzynce pokój w Dziurawym Kotle, by zaraz po odwiedzinach u Sonii mogła tam przyjść. Miał też ją tam odprowadzić (co sam, o dziwo, zaproponował).
- I jak, wielki dzień, co nie? - zażartował kuzyn.
- Czy taki wielki to ja nie wiem. Wiem, że fajny - powiedziała Ros.
     Chłopak poszedł do pokoju swojej mamy. Przekazał jej, że idzie ,,odprowadzić Ros". Potem wrócił i oboje wyszli przed dom dźwigając przepełniony kufer.
- Więc tak - zaczął Dylan kładąc kufer na ziemi i wyjmując różdżkę. - Najpierw do Londynu do Dziurawego Kotła, a potem ty po południu na Charles Square 15, do tej twojej koleżanki Sonii, tak?
- Tak - przytaknęła Dale.
     Dylan machnął różdżką i wypowiedział zaklęcie, żeby kufer stał się lekki. Zaraz też chłopak wziął nic nie ważący kufer i klatki i wraz z Rosalie poszli na przystanek. Wsiedli do autobusu (oczywiście nie obyło się bez dziwnych spojrzeń współpasażerów) i pojechali do Londynu. Stamtąd udali się do owego przesławnego czarodziejskiego pubu. Dylan poszedł do barmana Toma, a ten zaraz zaprowadził ich do tymczasowego pokoju Ros.
     Było to dość duże pomieszczenie, ale też dość puste. Stało tam duże łóżko, mała komódka, szafka nocna i biurko. Poza tym, pomieszczenie było lekko mroczne, ale to tylko przez ciemne zasłony. Dziewczyna podeszła do nich i szybkim ruchem je odsunęła. Nagłe światło lekko ją oślepiło, ale za to w pokoju zrobiło się jaśniej i przytulnie.
     Kiedy Dylan rozmawiał z Tomem, Rosalie jako tako się rozpakowała i wypuściła Alkę, by sobie polatała. Również Azog wyszedł z klatki, by pozwiedzać nowe otoczenie. Jego podróż nie trwała długo, bo po jednym kółku wrócił do swojego mieszkanka. Klatka była bardzo wygodna - dzięki Dylanowi. Chłopak powiększył ją czarami, a Ros nieco przyozdobiła różnymi przydatnymi drobiazgami.
     W końcu barman i jej kuzyn wyszli z pokoju i dziewczyna została sama. Rzuciła się na łóżko. Była dopiero godzina dziesiąta. A piżama-party miało zacząć się dopiero wieczorem. Dlatego też po chwili wstała. Wzięła sakiewkę z galeonami i wyszła zamykając pokój na klucz. Wyszła z pubu i skierowała się na wiecznie zatłoczoną, ale swojską ulicę Pokątną. Stanęła na chwilę przed bankiem Gringotta. Zastanawiała się czy iść po pieniądze czy nie. W sumie miała coś koło piętnastu galeonów i dwa razy tyle knutów i sykli, że powinno jej wystarczyć. Po rodzicach odziedziczyła dość sporą sumkę, ale wiedziała, że pieniądze szczęścia nie dają i wydawała je oszczędnie.
     Dziewczyna wybrała się na zakupy. Za trzy dni urodziny miała Lisa. Ros chciała by prezent od niej był wyjątkowy. Co prawda miała dla niej figurkę pieska i wieży Eiffel'a (przysłała jej to Grace z Francji, a Dale postanowiła sprezentować te przedmioty Lisie), jednak uważała, że jest to trochę za mało. Zaczęła więc oglądać wystawy sklepów. Weszła do cukierni. Kupiła w niej mnóstwo słodyczy (a to dlatego, że ona sama tak kochała cukierki i  czekoladę, że pewnie wszystko by zjadła i Lisie zostawiła same papierki).
     Po kilkukrotnym przejściu ulicy wzdłuż i wszerz, oraz nie znalezieniu niczego ciekawego, dziewczyna zrezygnowała z poszukiwań na ulicy Czarodziejów. Poszła spowrotem do Dziurawego Kotła a stamtąd do Londynu, na ulicę mugoli. W oczy rzucił jej się sklep muzyczny, Zaraz do niego weszła i kupiła płytę Beatels'ów - ulubionego zespołu Lisy. Nieco dalej był sklep papierniczy, gdzie Ros po krótkim namyśle kupiła wielki, prawie stukartkowy blok rysunkowy. Przeszła jeszcze pare ulic, ale już nic nie wpadło jej w oko. Wstąpiła nawet do zakładu fryzjerskiego, w którym pracowałą pani Emily Ross, ale był zamknięty. Dlatego też dziewczyna wróciła do swoego pokoju w Dziurawym Kotle. Spojrzała na wielki, stary zegar i omal nie krzyknęła. Było już bardzo późno! Dochodziła godzina 17.00.
     Rosalie pędęm chwyciła torbę. Pocałowała Alkę w dziób i pogładziła Azoga po łuskach (zwykle robiła na odwrót, ale w pośpiechu wszystko jej się pomieszało). Zbiegła po schodach, oddała klucz barmanowi i wybiegła z pubu. Na szczęście wiedziała gdzie znajduje się ulica przy której mieszka Sonia. W końcu znalazła się przed jej domem i zadzwoniła do drzwi. Wygładziła bluzkę i przeczesała włosy. Nagle usłyszała łomot za drzwiami. Otwarła je Lisa. Sonia stała nieopodal masując guza na czole.
- Cześć, Ros! - przywitały ją obie.
- Cześć dziewczyny! Co tu się działo? - zapytała zdziwiona.
- Zupełnie nic - odpowiedziała szybciutko Lisa cicho chichocząc do siebie.
- Chciałyście wyważyć drzwi? – spytała ponownie Ros. Nawet nie wiedziała jak blisko była prawdy.
- Nie, miałam mały wypadek - powiedziała Sonia. -  Dobra chodźmy na górę. Nie będziemy przecież rozmawiać w drzwiach.
     Weszły do pokoju Winner. Był mały, ale przytulny. Cała trójka usadowiła się na łóżku i zaczęły pogawędkę. Na prawdę długo się nie widziały, a miały tyle do obgadania. Zaczęły od tradycyjnego pytania.
- I jak tam wakacje? - zaczęła Sonia.
- Jakoś lecą, mogło być gorzej - powiedziała Lisa.
- Całkiem nieźle, nie narzekam - odparła Rosalie, choć nie była pewna czy to prawda. Z ciotką Mary była na wojennej ścieżce, ale z Dylanem dogadywała się jak nigdy. - A ty? - dodała. W tej samej chwili Lisa spytała o to samo, po czym wszystkie trzy zaczęły się śmiać.
- Całkiem nieźle. Dobrze, to co chcecie robić?
- Może zabawimy się w skojarzenia? - zaproponowała Lisa.
- Może być, niech Sonia zacznie - powiedziała Dale,
- Hmm... Może niech będzie... szczotka! - rzuciła po namyśle dziewczyna.
- Pani Norris! - krzyknęła Lisa. Najwyraźniej skojarzyła sobie jej ogon. Przypominał on w pewnym sensie ten przedmiot.
- Pani Norris?! Ona chyba bardziej podległa pod ,,wszystko widzę" bądź ,,oczy Hogwartu" - mruknęła Ros.
- Nie zgodzę się. Pod ,,oczy Hogwartu" zaliczają się Fred i George Weasley'owie - wtrąciła Sonia.
- Mi tam oni kojarzą się z ,,fajerwerkami" bądź ,,naciągniętym swetrem" - dorzuciła Lisa.
- Naciągniętym swetrem?!- zdziwiły się pozostałe przyjaciółki.
- Długa historia; powiedzmy, że w święta w wieży Gryffidoru dzieje się DUŻO rzeczy - wyjaśniła koleżanka. Specjalnie zaakcentowała słowo ,,dużo” i tym samym wywinęła się od szczegółowej odpowiedzi.
- To może od początku... Lisa ty zaczynasz.
- To może... ,,Łowca".
- Filch! - równocześnie krzyknęły pozostałe uczestniczki zabawy.
- To teraz ja! - powiedziała Ros. Chwilę pomyślała, lecz w końcu znalazła odpowiednie hasło. - Niech będzie ,,psikus"
- Fred i George - rzuciła Sonia.
- Irytek! - krzyknęła Lisa.
- Soniu!-zawołała nagle mama dziewczyny. - Zejdź na chwilkę do kuchni.
- Dobrze już idę - powiedziała i wyszła zostawiając przyjaciółki same.
     Dziewczyny zajęły się rozmową. Gadały właściwie o wszystkim i niczym - w końcu nie widziały się miesiąc czasu, więc było sporo do obgadania. Za niedługo do sypialni wróciła Sonia razem z blondwłosą dziewczynką.
- Jessica, to moje przyjaciółki. To jest Lisa - zaczęła przedstawiać Sonia.
- Cześć - powiedziała Lisa.
- A to Ros.
-Cześć.
- Lisę na pewno znasz, mieszkacie obok siebie.
-Tak znamy się - odparła Jessi i posła Berry promienny uśmiech.
- Dobra dziewczyny to może teraz obejrzymy film? - zapytała po chwili Sonia.
- Jasne - odpowiedziały chórem.
     Dziewczyna wyszła na chwilę i wróciła z dwoma kasetami.
- Więc tak mamy do wyboru ,,I kto to mówi" albo ,,Wojownicze Żółwie Ninja". Co chcecie oglądać?
- ,,I kto to mówi". Moja koleżanka to oglądała i podobno jest super\- powiedziała Jessica.
- Więc kto chce to oglądać ręka w górę.
     Wszystkie podniosły ręce, więc Sonia włączyła telewizor i włożyła kasetę do starego odtwarzacza. Na ekranie telewizora pojawiły się napisy początkowe.
     Dziewczyny oglądały film dopóki ciocia Soni nie zawołała Jessicy. Dziewczyna pożegnała się z Sonią oraz nowymi koleżankami i wyszła. Tymczasem mama Sonii przyniosła dziewczynom duży talerz z kanapkami i kubki z gorącą herbatą. Wieczór, który nastał bardzo szybko dziewczęta też spędziły przyjemnie robiąc różne inne rzeczy. Najwięcej było jednak gadania i śmiania się - jak to na takich imprezach bywa.
     Rano wstały dość późno. Zjadły pyszne śniadanie przygotowane przez mamę Sonii. Pierwsza pożegnała się i wyszła Lisa. Rosalie dość długo się zbierała, jednak i ona wyszła niedługo po przyjaciółce. Jeszcze przed domem pomachała Sonii, przez co wpadała w kosz na śmieci (oczywiście szła tyłem). Szybko się jednak wyzbierała i poszła spacerkiem do Dziurawego Kotła. Tam udała się do swojego pokoju. Porządnie się rozpakowała i zatopiła w lekturze ,,Małej Syrenki" z baśni od Lisy. 

wtorek, 8 września 2015

On The Other Side Spell - Rozdział 17 - Bractwo Dwóch Światów

     Minął tydzień. Zgodnie ze słowami Andrzeja Maleszki, cała grupa ponownie znalazła się na lotnisku i w samolocie. Zapowiadał się spokojny lot. ZAPOWIADAŁ SIĘ. Ale taki nie był. Kiedy tylko wylecieli z Polski, do grupy poszukiwawczej podszedł jakiś tajemniczy mężczyzna w okularach. Wyglądał jak żywcem wyjęty z filmów o tajnych agentach.
- Rowling i Maleszka – powiedział po Angielsku. - Co was tu sprowadza?
- Rich Gold – mruknął Andrzej. - Mógłbym zadać ci to samo pytanie. Co robisz w tym samolocie?
     Mężczyzna wydawał się chyba zdruzgotany tym pytaniem. Nic jednak nie odpowiedział na ten temat. Powiedział za to:
- Zostaliście wezwani do Bractwa. Macie tam przybyć natychmiast... Zaraz, co to za jedni?
     Wskazał palcem najpierw na Chrisa, potem na Steve'a. Mężczyźni starali się udawać, że ich tu nie ma. Kloves zaszył się za gazetą (oczywiście trzymając ją do góry nogami), a Columbus postanowił udawać, że rozmawia przez telefon.
- Steve, Chris, nie kryjcie się – powiedziała Rowling, po czym zwróciła się do Richa. - To nasi.
- Wasi? - spytał dziwnie mężczyzna.
- A w jakim celu Bractwo nas wzywa? - spytał Andrzej Maleszka, próbując odwrócić uwagę Golda od reżysera i scenarzysty.
- Banda Malcolma zaczyna węszyć, nie wiemy czemu. Ich aktywność wzrasta. Mistrz kazał wezwać wszystkich Czarodziejów, bez wyjątku. Musimy dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia.
- Zapewne tu i teraz przeniesiesz nas w swój magiczny sposób, którego nikomu nie zdradzasz do siedziby Bractwa, jak mniemam? - fuknął Maleszka niezbyt miłym tonem. Widać było, że nie przepada za Richem.
- Tak – mruknął, po czym coś huknęło, stuknęło i cała piątka wylądowała w wielkiej auli. Z tym, że Chris i Steve upadli mocno uderzając tylną częścią w podłogę, a Joanne, Andrzej i Rich – delikatnie opadli.
     Kiedy w końcu mężczyźni podnieśli się, ich oczom ukazał się wspaniały widok. Znajdowali się w wielkiej, białej sali. Po jednej stronie stał wielki pomnik Johna Ronalda Reuela Tolkiena, a po drugiej, takiej samej wielkości – pomnik Doroty Terakowskiej, czyli dwóch największych legend powieści fantasty.
     Rich zaprowadził ich do drugiej sali, równie wielkiej jak aula główna, a może nawet większej. Trudno było to określić, ponieważ całą pustą przestrzeń, jaka tu powinna być zajmowali ludzie.
     Jedni byli młodzi, inny starzy. Jedni niscy, inni wysocy. Grubi, chudzi; ciemnowłosi, jasnowłosi... Mieszanka osobowości. Niektórzy popijali sok, inni rozmawiali z towarzyszami.
- Joanne! Andrzej! - zawołał ktoś z oddali. Przez tłum przebił się jakiś mężczyzna.
- Rick! Jak dobrze cię widzieć – powiedziała Joanne. - Co tam u ciebie?
- Kiepsko. Bractwo się na mnie wściekło, ponieważ nielegalnie eksperymentowałem z czarami...
- I jak zwykle nie wyszło z tego nic dobrego – dodał Maleszka. - Widziałeś może Brandona Mulla? Muszę go o coś zapytać.
- Mignął mi przed oczami – zastanowił się Rick Riordan. - Chyba będzie w Kąciku Ciszy.
     Andrzej udał się do owego miejsca. Joanne nadal rozmawiała z dawno nie widzianym kolegą. Tylko Chris Columbus i Steve Kloves nie mieli co robić. Nawet nie wiedzieli, gdzie się znajdują, a tym bardziej – po co. Zdezorientowani wodzili wzrokiem po sali pełnej ludzi, mając nadzieję, że Rowling jednak sobie o nich przypomni. Na szczęście autorka szybko sobie oprzytomniała, że są tu jej towarysze i przeprosiła na chwilę Rick'a.
- Jo, co tu się dzieje! - wyszeptał Chris. - Gdzie my jesteśmy!
- Znaleźliśmy się w tak zwanej ,,bazie” Bractwa Dwóch Światów, czyli organizacji pomagającej dobrym Czarodziejom. Tu możemy przebywać bez obawy, że ktoś nas złapie, wiedząc, że jesteśmy inni, tu razem się spotykamy, a także walczymy ze złym Bractwem Ciemnego Słońca, którego członkowie zamiast wykorzystywać swą moc do czynienia dobra i pomagania innym ludziom – niszczą i niekiedy zabijają. Malcolma Beniamina Cox'a i jego paczkę już znacie. To najgorsi z najgorszych, ale więcej opowiem o nich kiedy indziej. Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie...
- Jakie? - spytał Steve.
- Jak was nie zdradzić, że jesteście niemagiczni...


     Malcolm Beniamin Cox chodził w kółko po pokoju. Irytowało to nieco jego współtowarzyszy, lecz nic nie mówili nie chcąc mu się narażać. Siedzieli w milczeniu i tylko brzęcząca mucha zagłuszała tę ciszę. W końcu mężczyzna nie wytrzymał i gwałtownie się zatrzymał. Chciał działać, ale nie wiedział jak.
- Musimy wymyślić coś, co pomoże powstrzymać Rowling i tych gościów. Nie mogą uratować dzieciaczków, których tam wysłała, po prostu nie mogą!
- Ale dlaczego? - spytał Freddie i zaraz tego żałował.
- BO MÓJ BRAT ZOSTAŁ TAM PRZENIESIONY I NIKT, POWTARZAM, NIKT NIE PRÓBOWAŁ GO URATOWĆ! - wściekł się Malcolm, przy okazji dusząc jakimś czarem Freddie'ego. W oczach miał płomienie, a czaszka na połowie twarzy wyglądała jak prawdziwa. Szybko jednak się opanował i odwołał czar.
     Młody blondyn szybko uciekł w kąt pokoju, obawiając się, że Malcolm ponownie obierze go sobie za cel. Jednak Cox nie zawracał sobie głowy karaniem nikogo. Myślał nad swoim bratem. Jonatan zawsze był przy nim, wspierał go i w pełni akceptował. A teraz go nie ma... Znaczy jest, ale nie tu. Czyli i tak go nie ma. Ta myśl była dołująca. Malcolm zacisnął pięści i wziął się w garść.
- Zemścimy się – powiedział na głos, lecz do siebie.


- Co? O co ci chodzi? - zdziwił się Steve, kiedy usłyszał te słowa.
- Wiecie – zaczęła Rowling – każdy w tym pomieszczeniu jest Czarodziejem. Każdy, ale nie wy. Gdyby sprawa się wydała, że są tu ludzie „z zewnątrz”, to nie dożylibyście urodzin.
- To czemu tu jesteśmy!? - zawołał spanikowany Chris Columbus.
- Ciszej! - szepnęła nerwowo Joanne. - Bo jeszcze cię usłyszą i tym bardziej będziecie zagrożeni.
- To co mamy robić? - spytał cicho Kloves.
- Trzymajcie się blisko mnie lub Andrzeja. Gdyby ktoś kazał wam, żebyście pokazali co umiecie, my to za was zrobimy. Wy tylko musicie tak się ułożyć, to jest zrobić jakiś ruch rękami, by wyglądało, że to wy. Ale proszę, nie przesadzajcie i nie róbcie niewidzialnych dzieł sztuki w powietrzu, bo uznają was za głupków. Będziecie pamiętać?
- Tak madame – powiedział Steve udając, że salutuje. - A... Mam jeszcze takie pytanie. Osobiste.
- Jakie?
- Gdzie tu jest toaleta?


     Steve był już w połowie drogi powrotnej z toalety do umówionego miejsca, gdy nagle usłyszał czyjąś rozmowę. Osoby, które ją prowadziły były dość nerwowe, ponieważ prawie co słowo nieznacznie podnosiły głos. Co prawda starali się szeptać, ale nie wychodziło im to zbyt sprawnie, gdyż Kloves (oddalony o kilka metrów i jeszcze schowany za ścianą) słyszał ich doskonale.
- Avery, mówię ci, Mistrz jest osobą podejrzaną. Bardzo podejrzaną. Kto wie aż tyle o występkach Czarodziei z Ciemnego Słońca? On. A skąd tyle wie? Nie zastanawiało cię to?
- Conrad, nie masz racji. Zawsze wymyślasz różne scenariusze, najczarniejsze najczęściej, a żaden się nie sprawdza. Zejdź na ziemię! Mistrz to nie jest Sfinks z Baśnioboru Mulla. Nie jest zdrajcą.
- Na pewno? - mężczyzna zwany Conradem teraz podniósł głos. - A czy ktoś zna jego tożsamość?! Wie, kim on jest?! A może ty znasz o nim prawdę i chcesz ją zataić?!
- Conrad, uspokój się – syknęła Avery i poskutkowało. Musiała chyba go zaczarować. - Wiem, że jesteś nerwowy, bo Beryl nas zdradziła. Ale to nie powód, by każdego wyzywać od zdrajcy.
- Ale Beryl była mi tak bliska... A mnie wykorzystała!
- Nie rozpaczaj nad rozlanym mlekiem, co się stało, to się już nie odstanie.
- Może i racja. Tak, masz rację. Chodźmy lepiej już na zebranie.
     Steve był tak zajęty podsłuchiwaniem, że nie usłyszał, ani zauważył, kiedy owa dwójka ruszyła w jego stronę. Spanikowany zaczął się rozglądać za jakimś alternatywnym punktem ucieczki lub kryjówką. Nie znalazł innego wyjścia, więc z powrotem wbiegł do toalety. Po krótkiej chwili wyszedł. Avery i Conrad przeszli obok niego obojętnie, więc mężczyzna odetchnął z ulgą. Szybko ruszył na wyznaczone miejsce spotkania.
- Gdzieś ty był tak długo?! - spytał go jakby z wyrzutem Chris Columbus, kiedy dołączył do niego i Rowling.
- Przez przypadek usłyszałem czyjąś bardzo interesującą rozmowę.
- Czyją? I o czym? - zainteresowała się Joanne.
- Powiem wam na osobności. Jo, kojarzysz może niejaką Avery i Conrada?
- Avery Casterville i Conrada Rose'n'Hearth?
- Chyba. Nie wiem, czy to oni.
- Raczej tak. Tu prawie każdy każdego zna.
     Nagle znikąd rozległ się gruby dudniący głos:
- Wszyscy Czarodzieje proszeni są do Sali Rozmów na zebranie.
- Ocho, zaczyna się – mruknęła Rowling, podążając za hordą ludzi idących na prawo, do Sali Rozmów.

czwartek, 20 sierpnia 2015

LBA 2

Cześć! Dostałam nominację do Liebster Blog Award (w skrócie LBA) od Pauliny Kurczab (wielkie dzięki :)). Tak więc, przejdźmy do pytań

1. Lubisz czytać książki? Jeśli tak to jaką/ie najbardziej?
Ja UWIELBIAM czytać książki! Jakie? Fantastyczne i niektóre kryminały. Obecnie czytam ,,Baśniobór: Plaga Cieni".
2. Wolisz dzień czy noc?
Noc. Lubię Księżyc, Gwiazdy i Ciemność.
3. Lubisz wieczorne spacery? Dlaczego?
Nigdy wieczorem nie spacerowałam, więc nie.
4. Jakie rodzaje filmów oglądasz najczęściej?
Ekranizacje książek, fantasty, oparte na faktach (i te, w których występuje Tom Felton lub Orlando Bloom)
5. Jakie są twoje ulubione piosenki?
Tego jest dużo... Najulubieńsze to:
Avicii - Wake Me Up
Kygo - Stole The Show
Years&Years - King
Lost Frequencies - Are You With Me
Sarsa - Naucz Mnie
Ed Sheeran - I See Fire
Billy Boyd - The Last Goodbye
David Guetta - Titanium
Tabb&Sonund'n'Grace - Możesz Wszystko
Tabb&Sonund'n'Grace - Dach
Grzegorz Hyży&Tabb - Wstaję
Magic System - Magic In The Air
Major Lazer&DJ Snake (feat. MØ) - Lean On
OMI - Cheerleader
Mans Zelmerlow - Heroes
Loreen - Euphoria
(Ale jest tego więcej ;) )
6. Jeśli mogłabyś spędzić jeden dzień z wybranym aktorem kto by to był?
Wiadomo, Tom Felton ♥
7. Co robisz w wolnym czasie?
Czytam, słucham muzyki, piszę, bloguję lub po prostu oglądam filmy.
8. Jakie lody lubisz najbardziej?
Śmietankowe i toffi rożki, a także wodne.
9. Kolekcjonujesz coś? Jeśli tak, to co to jest?
Od soboty - kapsle z Tymbarka (mam już cztery).
10. Co myślisz o moim blogu?
Jest super! Historia Sonii jest ciekawa :)
11. Lubisz tańczyć i śpiewać?
Uwielbiam i to i to. Kiedy lecą moje ulubione piosenki, zawsze je śpiewam.

Ja nie nominuję nikogo, ponieważ nominowałam już na drugim blogu (link do nominacji)

niedziela, 9 sierpnia 2015

On The Other Side Spell - Rozdział 16 - Latanie na miotle i niespodziewana wiadomość od złego gostka

     Minął tydzień. Tom wrócił już ze szpitala. Sobotnia wizyta państwa Malfoyów okazała się dość spokojna, choć kilka wpadek było. Mimo wszystko, powrót do szkoły okazał się dość zbawienny, ponieważ tam chłopak mógł czuć się bardziej swobodnie. Poza tym, tam miał przyjaciół, a w grupie zawsze raźniej.
     Pewnego dnia w pokoju wspólnym Gryffindoru, Daniel zauważył jakąś kartkę z komunikatem. Okazało się, że od czwartku będą mieć lekcje latania razem ze Ślizgonami. Radcliffe dobrze pamiętał kręcenie tej sceny. Wolałby uniknąć powtarzania jej, ale to zaburzyłoby wszystko – profesor McGonagall nie zauważyłaby jego wyczynu (kiedy łapie Przypominajkę), a przez to nie trafiłby do drużyny. A on akurat chciał być w drużynie, spróbować swoich sił w prawdziwej grze, a nie na niby.
- Jutro pierwsza lekcja latania – oznajmił Daniel w środę, kiedy wraz zresztą przyjaciół jadł śniadanie.
     Emma spojrzała na niego, a jej oczy zdawały się mówić ,,Tylko nie próbuj kombinować”.
- Spoko, Em, będzie tak jak być powinno – powiedział żeby ją uspokoić.
- No, mam taką nadzieję.
     Następnego dnia, o trzeciej trzydzieści po południu, wszyscy pierwszoroczni ze Slytehinu i Gryffindoru zebrali się na szkolnych błoniach. Czekało na nich dwadzieścia mioteł ułożonych w równym rzędzie. Zaraz przyszła nauczycielka, pani Hooch. Przywitała ich opryskliwie i zaczęła również tym tonem ich instruować.
     Matthew wiedział co robić. Nim pani Hooch kazała wystartować, on wyleciał do góry niepewnie, ale wtedy miotła sama zaczęła sterować. Chłopak naprawdę się przeraził, bo ta zaczęła lecieć do góry, jakby wystrzelona z procy. Podczas kręcenia wyglądało to bezpieczniej, bo pod aktorem była miękka mata. A tu – ziemia. Twarda ziemia.
     Więc kiedy Matthew spadł, rozległo się okropne łupnięcie. Chłopak złamał nadgarstek, ale wydawało mu się, że przy okazji też żebra i kręgosłup. Podbiegła do niego pani Hooch i czym prędzej zabrała do skrzydła szpitalnego. Tymczasem Tom i Daniel zaczęli działać...
- Widzieliście jego twarz? Jak kawał białej plasteliny!
     A potem potoczyła się seria wydarzeń. Tom porwał Przypominajkę, Daniel zaczął go gonić, złapał kulkę, zobaczyła go profesor McGonagall, przyprowadziła Olivera Wooda, powiedziała Danielowi, że został szukającym i wszystko było tak, jak być miało. A przynajmniej tak się młodym aktorom wydawało...


     Kilka dni po tym wydarzeniu Daniel odczuł ponure skutki bycia w drużynie. Pierwszy trening był bardzo ostry, ale jak się okazało, młody aktor był tak samo dobry jak Harry Potter, którego udawał.
     W sobotnie południe, przyjaciele razem jedli obiad. Był to spokojny dzień, ale dość ponury – deszcz lał jak z cebra i nikomu nie chciało się wychodzić na pole. Poza tym było bardzo zimno. Jesień pokazywała swoją bardziej mroczną i nieprzyjemną stronę.
- Wiecie co? - mruknął Rupert niezbyt zrozumiale, bo w buzi miał udko kurczaka.
- Co? - spytała Emma.
- Teraz tak do mnie doszło – przełknął – że Tom i Daniel się nie pojedynkowali.
- Pojedynkowali? - zdziwił się Daniel, zatrzymując rękę z sokiem w połowie drogi do ust.
- No tak. Z tego co pamiętam, to Harry Potter i Draco Malfoy zaraz po tym jak Harry dostał się do drużyny, poszli się pojedynkować na chyba wieżę astronomiczną. Ron i Hermiona poszli z Harry'm, ale Malfoya nie było, za to gonił ich Filch, więc przez przypadek dostali się na zakazane piętro trzecie, a tam po raz pierwszy spotkali Puszka.
- No nie! - krzyknął dość głośno Radcliffe, bo kilka osób spojrzało na niego. - No i co my teraz zrobimy? - dodał już szeptem. - Zapomnieliśmy o tak ważnej scenie!
- Wcale nie – zastanowiła się Emma. - W filmie, zamiast tego pojedynku, dostaliśmy się tam przez schody, które się ruszyły... A poza tym, czy to jest ważne? Wiemy o kamieniu, wiemy o Quirell'u, wiemy o wszystkim, więc nie musimy martwić się o takie szczegóły.
- Kim jesteś i co zrobiłaś z Emmą Watson? - zaśmiał się dyskretnie Matthew.
- Po prostu nie chcę powtórki z rozrywki.
     Daniel lekko się zarumienił i spuścił wzrok. To nie jego wina, że został opętany! A może jednak właśnie jego? Był narzędziem w rękach Jonatana Christiana Cox'a, ale był też w tym jego udział. To sam Daniel jakoby się w to wplątał.
     Matthew wstał od stołu. Przyjaciele zrobili to samo, dając umówiony znak Tomowi – zaczęli głośno rozmawiać o Quidditchu. Chłopak pośpiesznie dokończył posiłek i zaraz do nich dołączył. Oczywiście nie w Wielkiej Sali (jak by to wyglądało – śmiertelni wrogowie, Harry Potter i Draco Malfoy, nagle zawarli więzy przyjacielskie?), tylko dopiero koło biblioteki. Stamtąd ruszyli do jakiejś pustej sali i usiedli na ławkach, zamiast na krzesłach.
- Stało się coś? - spytał Tom.
- Zapomnieliśmy o waszym pojedynku – powiedziała Emma. - Twoim i Daniela.
- No nie! - blondyn przygryzł wargę.
- Ale uznaliśmy – szybko wtrącił się Matthew – że nie jest to ważne, skoro znamy całokształt.
- Acha. Tylko tyle? - zapytał Tom. - To dobrze, bo muszę już...
- Patrzcie! - przerwała mu Emma wskazując na jakąś kartkę, której na pewno wcześniej tu nie było.
- Co to jest? Skąd się to wzięło? - Matthew podniósł pergamin i zaczął czytać na głos. Był to list. Treść brzmiała następująco:
Drodzy młodziakowie z Niemagicznego Świata!
Zapewne niepokoi Was całe to zamieszanie. Najpierw byliście Tam, teraz jesteście Tu... I jeszcze pewnie ciekawi Was, kim jestem. Powiem tylko tyle:

Jestem Waszą Zgubą

Nie przetrwacie tu ani chwili. Ja Was wykończę. Tak, jestem do tego zdolny. Jeden fałszywy ruch, a wszyscy podzielicie losy tego biednego blondynka. Może i jestem złośliwy ale to od Was samych zależy Wasze bezpieczeństwo. 
Strzeżcie się
Jonatan Christian Cox
     Przyjaciele spojrzeli po sobie. Znowu ten Cox. A teraz jeszcze im grozi...
- Cox – mruknęli w tej samej chwili Tom i Daniel.
- Kim on jest? No kim? - Emma zeszła ze stołu i zaczęła chodzić w kółko. - Bonnie jeszcze nie odpisała?
- Nie – odpowiedział Rupert. - Ale pewnie za niedługo wyśle odpowiedź.
     Ale i tak stali w martwym punkcie. O tym gostku wiedzieli tylko tyle, że był niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny. Ale nie wiedzieli km był i dlaczego się na nich uwziął. Czyżby zrobili coś źle? A może on był po prostu szaleńcem?
- Wiecie co? - zaczął drżącym głosem Matthew. - Wydaje mi się, że ten cały Jonatan jest tu tak jak my, przez przypadek. Nie należy do tego świata, jest wściekły.
- Ale dlaczego jest wściekły? - spytała Emma podchodząc do niego. Reszta zrobiła to samo.
- Tego nie wiem. Ale się dowiemy. Razem. I jeśli przyjdzie nawet taka potrzeba, to stoczymy z nim walkę. On działa sam. My jesteśmy w grupie. A w grupie siła. Nie damy się.

poniedziałek, 13 lipca 2015

7 lat Hogwartu - Księga I - Rozdział 8 - Boże Narodzenie

     Nastał wreszcie grudzień. Uczniowie coraz mniej przykładali się do nauki; niektórzy nawet odpuszczali sobie zadania domowe (co potem było opłakane w skutkach), ponieważ zbliżały się ferie bożonarodzeniowe. O ile wcześniej wielką furorę robiło Święto Duchów, tak Bożego Narodzenia wszyscy nie mogli się doczekać jeszcze bardziej. Nawet nauczyciele.
     Kilka dni przed świętami, profesor Neville obszedł wszystkie domy ze spisem uczniów. Wpisywali się tam ci, którzy na święta zostawali w zamku. James, podobnie jak Claudia, Michael i, o dziwo, Lizzie od razu się tam wpisali. Większość uczniów (głównie pierwszorocznych) wolała święta spędzić w domu, z rodziną. Ale ten kto został, wcale nie miał żałować.
     W Wielkiej Sali pojawiło się równo dwanaście choinek. Profesor Filius Flitwick (nauczyciel zaklęć) i pani Diana Hephelstone (nauczycielka astronomii) przyozdabiali drzewka różnymi rzeczami, od śpiewających kolędy ptaszków, aż po bombki, które mieniły się wszystkimi kolorami. Ale również i cała Wielka Sala była pięknie udekorowana; wszędzie wisiały kolorowe festony, girlandy z ostrokrzewu i jemioły, a także zamiast zwykłych świec, były świeczki, które świeciły na czerwono i zielono. Poza tym, każda z nich miała zapach typowych świątecznych potraw, takich jak pudding bożonarodzeniowy czy indyk pieczony.
     W dzień Bożego Narodzenia, James zerwał się jak oparzony z łóżka. Kiedy tylko wstał, zauważył pokaźny stosik prezentów. Czym prędzej obudził Michaela (bo reszta chłopców z ich dormitorium wracała do rodziny) i razem zabrali się za odpakowywanie swoich paczek.
- Patrz! - wykrzyknął James. - Dostałem zestaw miotlarski od mojego taty! Ale super!
     Tak jak i syn, Harry Potter również został w Hogwarcie na święta. Mimo wszystko, tęsknił za swoją dawną szkołą.
- Ej, ja też! - odpowiedział również z entuzjazmem Michael. - I też od twojego taty! Ciekawe dlaczego dał to też mi?
     Kiedy Davies się zastanawiał, młody Potter zdążył otworzyć już resztę paczek. Najpierw wziął pierwszą z brzegu. Była od Claudii. Kiedy go otworzył, ujrzał książkę. Ale nie byle jaką książkę! Był to „Quidditch przez wieki”. Claudia wiedziała co kupić. Następny prezent był od Michaela – multum słodyczy i cała „armia” figurek przedstawiających graczy Quidditcha. Każda postać była bardzo dobrze wykonana, a także potrafiła się poruszać! Na dodatek figurki miały miniaturowe miotełki i malutkie piłeczki, więc mogły latać i grać w Mini-Quidditcha.
- Dzięki Mich! - zawołał James. - To super prezent!
- E, tam – Davies machnął ręką.
     Tymczasem Potter „dobrał się do kolejnych paczuszek. Były w nich ręcznie robione na drutach przez babcię Molly Weasley szalik i czapka (plus do tego domowej roboty krówki), kilka przydatnych książek (głównie o tematyce Quidditch'a) oraz wiele słodyczy. Ale ostatnia paczka była dziwna. Bardzo miękka. James otworzył ją dopiero na końcu. Ze środka wyleciał jakiś duży kawał materiału.
- Co to jest? - spytał na głos.
- Pokaż – poprosił Michael. James podał mu owy prezent. Davies dokładnie go obejrzał, po czym wydał opinię. - Wygląda jak jakiś płaszcz. Przymierz!
     Młody Potter wziął od przyjaciela niezidentyfikowany materiał i szybko go zarzucił.
- I jak? - spytał, ale w odpowiedzi usłyszał tylko stęki i jęki Michaela. Palec chłopaka powędrował mniej więcej na wysokość kolan James'a, więc ten spojrzał i również o mało nie zemdlał. Nie było widać ciała! Tylko głowa wisiała w powietrzu.
- Co...? - wydukał w końcu Mich.
- Ja już wiem co to jest – mruknął Potter. - Ale nie wierzę.
- Co to jest? W co nie wierzysz?
- To chyba Peleryna Niewidka mojego taty. Ale nie wierzę, że się z nią rozstał! To niemożliwe!
     Chłopak zdjął podarunek i zaczął przeglądać opakowanie. Znalazł w środku list. Były tam tylko takie słowa:
Ta Peleryna przechodziła z pokolenia na pokolenie w Waszej rodzinie. Miał ją Twój Dziadek, miał ją Twój Ojciec. Czas, byś i Ty ją dostał.
     Nie było podpisu. Mimo, że James i Michael wytężali mózgi, to i tak nie mogli wykombinować, kto ją przysłał. Jedyną osobą, która im przychodziła do głowy, był Harry Potter. Ale jakoś trudno było im uwierzyć w to, że Potter Senior pozbył się swojego największego skarbu. Z taką właśnie
myślą zeszli (uprzednio oczywiście przebrawszy się w stroje dzienne) na uroczyste, Bożonarodzeniowe śniadanie.
     Kiedy tylko weszli do Wielkiej Sali, aż osłupieli. Było tam przepięknie! Co prawda niewielu uczniów zostawało na święta (z każdego domu tylko po około dwadzieścia osób), ale i tak była przyjemna atmosfera. Wszędzie padał sztuczny śnieg, który dodawał uroku.
     Chłopcy usiedli przy stole Gryfonów. Claudia już na nich czekała. Rozmawiała z Lizzie, ale gdy James i Michael przyszli, Brown dyskretnie poszła w inne miejsce. Wydawało się, że wstydzi się ona większego towarzystwa. I w sumie było to prawdą...


     Choć Bożonarodzeniowe śniadanie było uroczyste, to obiad był jeszcze znakomitszy. James nie jadł nigdy, nawet w domu, takiego obfitego, świątecznego posiłku. Był wielki indyk, gotowane ziemniaki, frytki, pudding, a poza tym – Magiczne strzelające niespodzianki. James i Michael pociągnęli za jedną. Petarda wybuchła ze straszliwym hukiem, a ze środka wypadły najprawdziwsze szachy Czarodziei i żywe białe myszki, spowite obłoczkiem błękitnego dymu, który dość szybko się rozpłynął. Niestety myszki gdzieś uciekły, ale szachy zostały. Chłopcy postanowili, że będzie to ich wspólny zestaw. James obiecał, że nauczy Michaela grać.
     Poza tym, z owych niespodzianek wypadło jeszcze dużo ciekawych przedmiotów, niekoniecznie użytecznych. Młody Potter wzbogacił się o czarny berecik, czapkę-niewidkę, która sprawiała, że głowa znika na parę minut, świecące balony, małą figurkę lwa, która potrafiła ruszać się i ryczeć, oraz jeszcze więcej rupieci. Kiedy przyszło mu odejść od stołu, ledwo co niósł te prezenciki.
     Po południu spędził trochę czasu ze swoim tatą. Nie pytał o Pelerynę. Wolał, żeby ojciec mu sam powiedział. Ale Harry o niczym takim nie wspomniał, co bardzo zdziwiło jego syna.
     Potem, czyli wieczorem, James uczył Michela grać w szachy. Potter znał już zasady; w końcu uczył się od mistrza, czyli wujka Rona. Oczywiście nigdy z nim nie wygrał. Bo wuj Weasley nie dawał ulgowego nawet początkującemu graczowi.
     Tymczasem Claudia i Lizzie urządziły sobie babski wieczorek. Finch-Fletchley było chyba żal tej smutnej i cichej dziewczynki. Postanowiła się z nią zaprzyjaźnić, otworzyć ją na świat. A taka imprezka tylko dla nich dwóch była idealnym pretekstem do tego, by zacieśnić więzy. Plotkowały, przeglądały magazyny „Czarownica”, które Claudia regularnie kupowała, a także dużo się śmiały. Lizzie miała piękny, perlisty śmiech. Poszły spać dopiero po północy. Za to chłopcy nie myśleli wtedy jeszcze o spaniu. Zrobili sobie mini-wieczorek strasznych historii. Wcześniej jeszcze opychali się słodyczami z prezentów i grali w mugolską „Wojnę” kartami. Lepszy okazywał się o dziwo Michael. Ale James tłumaczył to sobie tak, że „masz po prostu większe szczęście; w następnej rundzie ja wygram”, a oczywiście te słowa się nie spełniały.
     Chłopcy położyli się spać dopiero nad ranem, około godziny piątej. James nawet w czasie snu myślał o Pelerynie. Przez to miał o niej głupi sen – że znika pod nią, a kiedy zdejmuje, staje się swoim tatą.
     Następnego dnia chłopcy odczuli skutki zbyt późnego pójścia spać. Obudzili się w południe. Znaczy się, jeszcze by spali, ale to Claudia wpadła do ich pokoju i zaczęła ich wyrywać ze snu, co nie spodobało się ani Michaelowi, ani James'owi. Mimo to, ucieszyli się, że nie przespali całych świąt. W domu Potterów nigdy nie udałoby się przespać czegokolwiek. Lily była lepsza niż budzik, kiedy wskakiwała na łóżko i zaczynała po nim skakać. Ale tu nie było natrętnej małej siostrzyczki.
- Co chłopaki, mieliście zamiar stać się stworzeniami nocnymi? - zażartowała Claudia. - W dzień śpicie, a w nocy żerujecie i się bawicie?
- Haha, bardzo śmieszne – mruknął Michael, po czym ziewnął przeciągle.
- Chodźcie! Profesor Wilson zorganizował zawody w rzucaniu magicznymi śnieżkami do ruchomego celu! Zabawa jest przednia, ale tylko was brakuje!
- Ok, już schodzimy – powiedział James. - A co jest tym ruchomym celem?
     Claudia zaśmiała się, po czym odpowiedziała:
- Sam profesor Wilson.
     Po czym uciekła zostawiając osłupiałych przyjaciół stojących na środku pokoju w piżamach...
- Wszyscy powariowali. Wszyscy – mruknął Michael. James zaraz się z nim zgodził, dodając, że ten świat schodzi na śnieg. Oczywiście sam nie wiedział, co to znaczy.

czwartek, 2 lipca 2015

Zakład - Rozdział 5 - Przechytrzyć naturę

     Słońce zaczęło wynurzać się powoli znad linii horyzontu. Na dworze było jeszcze dość ciemno, ale Draco Malfoy już od dobrych piętnastu minut był na nogach. Dzisiejszego poranka postanowił przechytrzyć koguta i wstać jeszcze wcześniej niż on. Teraz co prawda kleiły mu się oczy od zbyt małej ilości snu, ale był przynajmniej zadowolony. Złorzeczył sobie pod nosem na tego przeklętego kura, gdy mył zęby i się golił. Nic nie mogło zepsuć mu humoru. Ale jednak miał szybko zmienić zdanie...
- Draco – zaczęła Astoria, kiedy jedli śniadanie. - Jadę dziś do miasta na zakupy. Może mnie nie być cały dzień, bo wstąpię jeszcze do mugolskiego fryzjera i jakiegoś makijażysyty. Bo jak już żyjemy jak mugole, to na całego! Chcę popróbować takiego życia. Dasz sobie radę sam, prawda?
- Pewnie! - odrzekł mąż, choć jak się później okazało, nie była to nawet po części prawda.
     Zaraz po wyjeździe Astorii, Malfoy wyszedł na podwórko. Towarzyszył mu Przeszkadzacz, który ciągle ocierał się o jego nogi. Mężczyzna jednak nic sobie z tego nie robił. Kiedy był już przy kurniku, poczuł mocne uderzenie w czoło. Zwaliło go na trawę. Kiedy choć trochę oprzytomniał, zauważył, że sprawcą całego zamieszania były pozostawione grabie. Na nieszczęście musiał na nie wejść, więc metalowy trzonek mocno pacnął go w twarz zostawiając pulsującego bólem guza.
     Malfoy wycofał się od tego „narzędzia zbrodni”, po czym wstał. Idąc dalej patrzył uwarznie pod nogi, by znów nie dostać. Ale idąc ze spuszczoną głową, nie mógł zauważyć, że idzie prosto w drzewo, więc mimo jego usilnych starań, nabił sobie kolejnego guza – tym razem jednak idealnie na środku głowy.
- Co to ma znaczyć! - wrzasnął, po czym z jego ust padł istny potok niecenzuralnych słów. Na szczęście nikt tego nie słyszał, oprócz całego zwierzyńca będącego w tej chwili na dworze.
     Po chwili, która trwała dobre dziesięć minut, mężczyzna zdołał się opanować. Zrobił kilka mocnych wdechów i wydechów, po czym ostrożnie usiadł na huśtawce. Z tego co pamiętał ze słów staruszka, czasem przyjeżdżały do niego wnuczki. Ta huśtawka była zrobiona specjalnie dla nich, a teraz służyła Malfoyowi za ławkę.
- Jak ja nienawidzę wsi – mruknął, po czym bardzo niechętnie zszedł ze swojej pseudo-ławki. Skierował się do stojącej opodal stodoły. Nieco tam poszperał, więc zaraz też w głowie zaświtał mu nowy plan.
     Z rozwalającego się drewnianego budynku zaczęły wypadać przeróżne rzeczy. Na pierwszy ogień wyleciała wielka balia, potem dwa wiadra, wąż ogrodowy, kolejne przeklęte grabie (ale tylko dlatego, że torowały przejście; nie były one potrzebne w realizacji pomysłu) i przede wszystkim – sam Malfoy. Wyleciał on ze stodoły jak oparzony, ponieważ zauważył gigantycznego pająka, który miał najwyraźniej miał zamiar opaść na jego nos.
     Zaraz gdy tylko wyszedł (a raczej wybiegł), zaczął układać wszystkie rzeczy. Grabie oparł o stodołę, a balię wyciągnął aż pod kurnik. Potem wziął węża ogrodowego i obydwa wiadra i poszedł do kuchni. Tam „podłączył” go do kranu, wpierw jeszcze napełniając wiadra. Odkręcił kurek, wyszedł z domu, po czym zaczął napełniać balię wodą. Kiedy skończył, udał się na poszukiwanie potencjalnych brudasów.
- Cip, cip, cip, kurki – zaczął przymilnym tonem, gdy znalazł skupisko tychże ptaków.
     Blondyn podszedł powoli do jednej. Miał szczęście, bo nie zauważyła go, będąc zajętą polowaniem na jakiegoś robaka. Toteż Malfoyowi udało się ją złapać. Szybko zaciągnął ją do balii pełnej wody, ponieważ kura wyrywała się i dziobała go w palce. Ale kiedy tylko znaleźli się nad wodą, mężczyzna z ulgą wpuścił ją w sam środek.
     Nie sposób opisać słowami tego, co się tam wtedy wydarzyło. Kura zaczęła po prostu wrzeszczeć. Po ptasiemu, ale i tak. Wyskoczyła z wody, gubiąc przy tym kilka piór, po czym „napadła” na Malfoya. Po prostu skoczyła na niego z dziobem, więc ten musiał się ratować ucieczką. Kilka razy oberwał w nogę, ale w końcu dostał się do domu. Zadowolona kura pogapiła się chwilę na drzwi, po czym ruszyła w swoją stronę. Draco postanowił, że w najbliższym czasie nie będzie próbował zaczepiać kur, i że resztę tego dnia spędzi w domu.
     Tak więc gdy tylko zaszył się bezpiecznie w sypialni, opadł ze znużenia na łóżko. Nie, nie był zmęczony, ale się po prostu nudził. Życie arystokraty nie jest jakimś szczególnie emocjonującym życiem, więc wieś stała się idealną wymówką do tego, by spróbować nowego trybu bycia. No ale siedząc w domu i chowając się przed wściekłą kurą raczej nie dozna żadnych emocjonujących wrażeń. Dlatego też Draco postanowił zaryzykować i wyjść z domu. Odciągał trochę tę chwilę, ale w końcu się przemógł.
     Było już południe, więc słońce nieźle przypiekało. Malfoy niepewnie poszedł do miejsca, w którym zostawił balię. Wylał wodę w krzaki (on jej nie wylał od tak sobie; on podlał te „biedne, usychające krzaczki”) i schował węża, wiadra i balię do szopy. Na szczęście zdołał już zapomnieć o pająku-gigancie, więc nie bał się tam wejść. Kiedy skończył wnosić poszczególne sprzęty, usiadł zziajany na huśtawce.
- Dzień dobry! - nagle rozległo się czyjeś wołanie. Malfoy tak się przestraszył, że prawie spadł.
- Dzień dobry – odpowiedział, bo zobaczył jakoby znajomą postać, a mianowicie chłopca, którego spotkał wczoraj.
- Jest może pan Calthrop? Moja mama kupuje od niego mleko co środa, ale widziała, że gdzieś wyjeżdża. Czy już wrócił?
- Niestety nie i naprawdę nie wiem, kiedy wróci – odrzekł Malfoy ze smutkiem w głosie. Wbrew pozorom, już polubił tego chłopczyka. - Ja i moja żona przyjechaliśmy opiekować się tym gospodarstwem, ponieważ jego właściciel pojechał na leczenie się do specjalnych ośrodków.
- Acha. A czy można będzie od was kupować mleko? Moja mama bardzo lubi świeże mleko, takie prosto od krowy. Tatuś i ja też – bezpośredniość tego chłopca zdziwiła Malfoya. Aż go wmurowało.
- Nie wiem. Spytam się mojej żony. Teraz jest w mieście i powinna wrócić dopiero wieczorem.
- Moja mamusia też zawsze długo jest na zakupach. Mówi, że jedzie na godzinkę, a wraca po pięciu godzinach. Lubi zawsze oglądać różne sklepy z modą. Ale i tak nie stać nas na drogie ubrania.
     Malfoy spojrzał ze współczuciem na tego chłopca. Był mały i najwyraźniej nie wiedział, że to trochę nie na miejscu mówić, że kogoś na coś nie stać. Ale dzięki temu Draco dowiedział się, że nie każdy ma tak dobrze jak on. Że nawet wśród mugoli zdarzają się bogatsi i biedniejsi.
- A powiedz mi, jak masz na imię? - spytał nagle Malfoy.
- Jestem Jim. Jim Enderby. A pan? - po raz drugi chłopiec powalił swoją bezpośrednością.
- Nazywam się Draco Malfoy.
- Ładne ma pan imię. Oryginalne. A ja mam takie zwykłe i popularne „Jim” - zasmucił się chłopiec.
- Wcale nie. A nawet jeśli, to masz bardzo oryginalne nazwisko.
- Tak pan uważa? - Jim się nieco ożywił, po czym nagle sobie chyba coś przypomniał. - Przepraszam pana, ale muszę wracać już do domu. Obiecałem dziś mamie, że pojadę z nią do miasta. Ma mi kupić nową koszulę do szkoły. Do widzenia!
- Do widzenia! - zawołał Malfoy za oddalającym się już chłopcem. - Uroczy dzieciak – dodał już sam do siebie.
     Kiedy się obrócił, prawie zemdlał. Naprzeciwko niego stała kura. Ta sama, którą próbował wykąpać. Mężczyzna przełknął głośno ślinę, mając nadzieję, że ptaki mają krótką pamięć.
- Cip, cip, cip, dobra kurka, dobra – zaczął trzęsącym się głosem, nieznacznie wycofując się w tył, w stronę domu.
     Kura popatrzyła się na niego, po czym jak nie wrzaśnie po ptasiemu i jak nie rzuci się na Malfoya! Mężczyzna po prostu pognał do domu. Kiedy tylko znalazł się w korytarzu, zatrzasnął drzwi, zasunął zasłony i zaszył się pod kołdrą. Bał się nawet wyjść z łóżka, a co dopiero z pokoju, czy domu. Nie chciał przecież zostać ofiarą dla wściekłej kury!
     Toteż, gdy wieczorem Astoria wróciła do domu i zastała męża leżącego w łóżku, mocno się przeraziła. Zaczęła wypytywać go, co się stało. Otrzymała nieco chaotyczną odpowiedź.
- Co? Kura? Jaka znowu kura!? Chyba powinieneś się przespać, bo jakieś bzdury z niewyspania pleciesz – poradziła Astoria. Draco tak też właśnie zrobił.

środa, 24 czerwca 2015

Uczniowie Hogwartu Pół Żartem Pół Serio - Bellatriks Lestrange




     Grube włosy. Ciężkie powieki. Szalone oczy. Chyba każdy wie, do kogo należy ten opis. Tak, do Bellatriks Lestrange. No, dawniej Black. Ale czy każdy zna jej historię? Tego bym pewna nie była. Dlaczego Bella jest jaka jest? Czemu? No czemu? Nie wiem. Musisz się jej spytać. Ale coś niecoś o jej życiu wiem. I wam opowiem.
     W wieku jedenastu lat dostała się do Hogwartu. No, jak każdy szanujący się młody czarodziej. Przydzielono ją do Slytherinu, gdzie dobrze się jej żyło. A potem poznała niejakiego Toma Riddle'a.  Prowadził on w tym czasie Hogwardzki prym. No, nie całkiem Hogwardzki. Bardziej Slytherinowy. A może Slytheriński? Mało ważne. Ale ona się tam dostała i szybko zyskała uznanie. I spytacie się: tylko tyle? No fakt, streszczenie króciutkie, ale spokojnie. Dostaniecie kilka szczegulików, żebyście mi się tu nie popłakali.
     Bellusia miała siostrę, Narcyzę. Obydwie były w Slytherinie. No, miała jeszcze siostrę Andromedę, ale ta ich zdradziła wychodząc za mąż za mugolaka (dla zaciekawionych był to Ted Tonks; uroczy człowieczek). Ale więcej o Belli. Nawet dobrze się uczyła i miała poważanie wśród chłopaków. Ale ona nie lubiła chłopców, którzy nie byli czystej krwi. Oglądała się zawsze za Tomem Riddle'm. Ewentualnie Lucjuszem, ale kiedy ten ją wykorzystał, to zaczęła go mocno nienawidzić. Ale kto by nie nienawidził chłopaka, który nie dość, że zakochał się w siostrze, to jeszcze wykorzystał. No kto? Bo Bella się na niego wściekła. I miała do tego prawo.
     Bella miała mocno kręcone włosy. Od urodzenia. Jednak pewnego dnia postanowiła je wyprostować, by zobaczyć, czy w prostych nie będzie jej ładnie. No bo każda szanująca dziewczyna musi jakoś wyglądać. A Bellusia była szanującą się dziewczyną.
     Tak więc pewnego słonecznego dnia zaszyła się w swoim pokoju, wpierw oczywiście wyganiając wszystkie współlokatorki na błonia szkolne, by „zażyły świeżego powietrza dla urody i ochłody”. No i tak sobie będąc samą, przygotowała prostownicę i zaczęła prostować. Czy jej się udało? No, nie do końca... Większość włosów po prawej stronie sterczała na wszystkie możliwe kąty, a lewa część... Cóż, wstyd mówić, ale zaplątała się w prostownicę i chyba nie miała zamiaru jej oddać. Przy jej wyjmowaniu, Bella straciła kilka kępek czy pukli, czy pasm włosów, więc w końcu zamiast się siłować po mugolskiemu, po prostu zniknęła owe narzędzie. Ale kłopot, czyli gigantyczny kołtun został. I co tu robić?! Bellatriks zaczęła się wściekać i rzucać klątwami na około. Prawie oberwała wchodząca Narcyza. Cyziusia była bowiem ciekawa, czemu jej siostry nie ma na błoniach, skoro jest tak cudna pogoda.
     Cyzi udało się uspokoić siostrę i razem zaradziły na ten kołtuniasto-włosowy problem. Narcyza zaczęła rozczesywać włosy siostruni wyczarowaną szczotką. Gdyby przechodziła tamtędy jakaś osoba, myślałaby chyba, że kogoś torturują Cruciatusem – tak Bella się darła. Mimo, że jej siostra starała się nie ciągnąć zbyt mocno, loki Bellatriks żyły chyba własnym życiem i nie dawały się rozczesać. W ogóle.
     Ale jednak po wielu próbach się udało. Bellcia przyrzekła sobie w duchu, że już nigdy nie spróbuje takiego absurdalnego pomysłu. I dobrze. Już nigdy nie próbowała prostować włosów. Za to próbowała poderwać Toma Riddle'a. No jak myślicie, udało się jej? No nie! Bo przyszły Voldzio nie był zainteresowany dziewczynkami. Bella go nie pociągała. Nigdy. On wolał być samotny. Ale ona nie dawała za wygraną. Nawet kiedy miała mężusia (Rudolfa Lestrange'a; uroczego kolesia, ale o dziewięć lat młodszego od Bellusi) to nadal walczyła o względy Lorda Voldemorta zwanego Czarnym Panem, Tym Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać, Sami-Wiecie-Kim... Aż się w głowie kręci od tych nazw i tytułów. Ale Bellcia w samotności, czyli jak była sama ze sobą i swoimi myślami, nazywała go Swoim Misiaczkiem i nadal starała się o jego względy.
     Tak więc kiedy dostała Mroczny Znak (nie, nie będę tłumaczyć co to za cuś, bo raczej to wiecie; a dla tych, którzy nie wiedzą, to po prostu takie cuś), specjalnie go wołała. A raczej tłumaczyła się, że go tylko testuje (ten Mroczno-Znako-Cuś), ale i tak naprawdę to wzywała go specjalnie, by zwrócić jego uwagę. Czy poskutkowało? No... Nie. Tylko Voldzia rozzłościło. Ale ona się nie zraziła. Próbowała na wszelkie sposoby. Łasiła się, dużo zabijała, przymilała się do niego, łasiła się,  dużo zabijała, przymilała się... I tak w kółko. Spytacie teraz pewno, czy może to poskutkowało? Odpowiem o dziwo: tak. Ale tylko w 50%. Więc kim się Bella stała stała, jeśli nie jego kochanką? No cóż, najwierniejszą Śmierciożerczynią. Ale dobre i to. Przynajmniej inni mogli pozazdrościć.
     Późniejsze życie Belli było pobytem (dość mocno długim) w Azkabanie, więzieniu czarodziei. Mimo to, nadal była wierna Voldziowi, choć on upadł w tym czasie. Ale kiedy wreszcie uciekła z więzienia, to status najwierniejszej Śmierciożerczyni pozostał. To ona zabiła swojego kuzynka Syriusza Blacka. Morderczyni, no nie? Własnego kuzyna zabijać? Ej, Bella, Bella... Ale dobra, trzeba się wziąć do kupy i nie rozpaczać nad uśmierconym Syriuszkiem.
     Tak więc kontynuując: Bellusia nadal utrzymywała dobre stosunki z Czarnym Panem, nadal zabijała i nadal się łasiła i przymilała. W sumie Voldek się już do tego przyzwyczaił, ale i tak było to trochu krępujące. Natomiast Bella czuła się wspaniale w takim trybie życia. Stała się nieco szalona, ale przecież mordercy są zwykle szaleni, więc to chyba dobrze. Chyba. A co na to szaleństwo wskazywało? Zbyt częste przykładanie różdżki do ust i robienie uśmiechu szaleńca, rozbijanie okien, szklanek i ogólnie szkła (i robienie uśmiechu szaleńca), torturowanie niewinnych ludzi (i robienie uśmiechu szaleńca)... Podać więcej przykładów? Chyba tyle wystarczy.
     Największym marzeniem naszej Belli było przytulenie się. Ha, ale do kogo? Chyba nie do swojego mężunia, który ledwo pamiętał jej imię? Nie. Pewnie już domyślacie się do kogo. Tak, do kochanego Lordzia Voldemorcia. Marzyła o tym bardzo mocno, ale nigdy się to nie spełniło. Nigdy. Bowiem nasz były Tom Riddle nie lubił się przytulać. Kojarzyło mu się to z maminsynkami, beksami i płaczkami z sierocińca. Mimo to, przytulił jednak Dracona, kiedy ten wstąpił do szeregów Śmierciożerców podczas II Bitwy o Hogwart. Ale to był odruch. Odruch, przez który Bella się prawie popłakała. Chociaż była już dorosłą kobietą! Bardzo, ale to bardzo ją to zraniło, zbulwersowało, ale też jakoby zmotywowało. Zaczęła pojedynkować i zabijać z jeszcze większym impetem. Gigantycznym to miała być chyba zemsta. Albo po prostu chciała pokazać, że ona też zasługuje na przytulenie.
     Ale zapytacie przecież jeszcze, jak Bellatriks umarła? No bo przecież wiecznie nie żyła. No więc Bellunię zabiła Molly Weasley właśnie podczas II Bitwy o Hogwart. Czemu? Bo Bellinka zaczęła mierzyć za wysoko (zdaniem Molliuchny). Zaklęcie Belli świsnęło kilka centymetrów obok córki Molly, więc oczywiście ta musiała się odwdzięczyć. No bo jak to?! Jej jedyna córka (bo chłopców to już ma za dużo) mogła zginąć z ręki tej okropnej, paskudnej, brzydkiej, niegodnej, nieładnej, niemądrej, niedobrej (może już skończyć?), szkaradnej, odrażającej, głupiej, podłej, złej, potwornej, przeklętej, plugawej, ordynarnej (mogę już to kończyć?), parszywej, wrednej, wulgarnej, obrzydliwej, perfidnej, wrednej, koszmarnej, wstrętnej, szpetnej, nikczemnej, nieuczciwej, do cna zepsutej kobiety! No i ją zabiła. Nie wiadomo jak, nie wiadomo gdzie, nie wiadomo kiedy, ale jednak.
     I tak skończyła żywot Bellatriks Lestrange. Lecz nawet do grobu wzięła miłość do wielkiego i wszechpotężnego Lorda Voldemorta... A on nawet o tym nie wiedział...  (Bo nie był wcale a wcale domyślny; wydawało mu się, że Bella jest taka natrętna, bo chce być główną Śmierciożerczynią, co osiągnęła). Tak. Voldek nie był domyślny. Zresztą, ona też.



Co mnie zainspirowało:
Zdjęcia Bellatriks w prostych włosach [np. ,,Bellatrix" by: miy avi]
Zdjęcia Bellatrkis z Voldemortem [,,You Thought Harry Had Problems" by: Treacle-Miner, ,,Bellatrix needs a hug" by: rubynrags]

Dedykacja:
Ten rozdział dedykuję mojemu kuzynowi, Tomkowi. Za co? Za mile spędzony czas, kiedy u niego byłam i za wszystko inne. Wiem, że tego raczej nie przeczytasz, ale jeśli jednak przeczytasz, to proszę, pozostaw po sobie jakiś komentarz. To by mnie uszczęśliwiło :)

niedziela, 21 czerwca 2015

Króciutkie info 2

Drodzy Czytelnicy!
Jak mogliście zauważyć, od przeszło tygodnia nic nie napisałam. Niestety nie miałam czasu... Od środy do soboty byłam u kuzyna. Co prawda miałam laptopa, ale brakło mi czasu na pisanie. Wybaczcie mi. Następny rozdział będzie najprawdopodobniej z najnowszej serii (czyli ,,Uczniowie Hogwartu Pół Żartem Pół Serio") i będzie o Bellatriks. Niestety nie wiem, kiedy się pojawi. Może jutro, a może dopiero w piątek (koniec roku szkolnego!). Jednak żeby Wam wynagrodzić to, że nic nie dodawałam, opublikuję jeszcze miniaturkę z serii ,,Córka Slytherinu". Będzie ona o wakacjach Rosalie i Dracona nad morzem (zainspirowała mnie reklama [chyba] Turcji; tak, mnie prawie wszystko inspiruje...). Tak więc, czekajcie cierpliwie!
Pozdrawiam bardzo ciepło!

sobota, 13 czerwca 2015

Uczniowie Hogwartu Pół Żartem Pół Serio - Lucjusz Malfoy




     Lucjusz Malfoy nie był ładnym chłopcem. Co to, to nie.
     Ale nie był też brzydki.
     Miał zwykłą urodę. Długie, proste włosy o kolorze platynowego blondu. Szare i zimne oczy. Dość jasną karnację i cerę. Ubierał się na ciemno. Miał dość wyszukany charakter jak na chłopca. Wykwintne maniery, uprzejmość, a także wyszukane słownictwo. O, patrzcie! Teraz stoi wraz ze swoim ojcem, Abraxem Malfoyem. Czeka, aż tłum się nieco rozejdzie, by mógł wejść do pociągu. A gdzie ten pociąg jedzie? Do szkoły Magii i Czarodziejstwa. Do Hogwartu. O. Już wsiada.
     Idzie, idzie. Czy on chce calusieńki pociąg przejść wzdłuż? No bo wszerz by było odrobinę trudniej. Bo to tylko pięć kroków. Ewentualnie sześć. Albo siedem. Ale wracając do Lucjusza. Sobie usiadł, w przedziale. Obok niego jest jakaś dziewczynka. Ale nie wykazuje zainteresowania nowym współpasażerem. A i sam Lucek na nią nie zważa.
     Jadą, jadą. Długo jadą. Z pół dnia, jak nie więcej. Ale już są. Cała hałajstra wysiada. Udają się do szkoły, potem mają ceremonię przydziału do domów, dyrektor coś gada i idą spać. No tak, a co z Lucjuszem? Trafił on do Slytherinu, Domu Węża. Trochę u nich w pokoju mroczno i ciemno (no i mokro), ale da się przeżyć. Z tym, że nasz kochany Lucek dostał pokój, gdzie bez przerwy coś przeciekało. No i jak w takich warunkach spać? Ale Lucjusz jest mężny i da radę.
     Dobra. Oszczędzę Wam opisywania całego „porywającego” życia owego chłopca. No, może wymienię kilka szczegółów. I ważnych zagadnień. A nuż, ktoś z Was zechce go opisać, albo zrobić charakterystykę, czy też opowiadanie o nim. Chociaż wątpię. Lucjusz Malfoy jest niezbyt porywającym tematem. Ale bardzo porywający dla dziewczyn, to on jest.
     W szkole zawsze miał wielkie poważanie. Wszystkie laski lepiły się do niego, jak muchy do lepca. Ale on miał upatrzoną jedną. Najpiękniejszą, jego zdaniem. Ale ona nie była zainteresowana tym „przystojniaczkiem” (bo trzeba Wam wiedzieć, że Lucek wypiękniał i wyprzystojniał w szkole). Znaczy się: była zainteresowana, ale tego nie okazywała i zgrywała niedostępną. Chciała, żeby o nią zawalczył. No to zawalczył.
     Jego najlepszym przyjacielem z tych czasów był niejaki Severus Snape. To jest, nie tyle co przyjacielem, a bardziej pachołkiem. Bo Lucjusz się trochę stał pyszny i gdzieś w okolicach czwartego roku, zaczął przewodzić Ślizgońskim prymem. I dostał się do świty Toma Riddle'a, Śmierciożerców. W sumie Severus też, ale to właśnie Lucek był jednym z najbardziej zaufanych członków. Jednym, bo drugim była niejaka Bellatriks Black.
     Ale do rzeczy. Lucek zwerbował Sevka, by ten mu pomógł. Lucjusz wymyślił przegenialny plan. Severus miał podłożyć owej damie, czyli Narcyzie Black kwiaty z informacją, by spotkali się o północy w nocy przed zamkiem. Sevcio się trośku zbulwersował, no bo czemu on ma to robić? Nie będzie wiecznie wypełniał czyichś rozkazów. Więc w odwecie wykonał jeszcze dwie kopie karteczek i kupił jeszcze dwa bukiety. Oczywiście Lucek nic o tym nie wiedział. No i wysłał Sevcio owe kwiaty. Jedne do Narcyzi, drugie do największej szkolnej brzyduli, a trzecie do najpiękniejszej damulki w Hogwacie.
     A Lucek się szykował. Spsikał perfumkami najlepszej firmy nie tylko siebie, ale też caluśki pokój i jeszcze Severusa, kiedy przyszedł i kilku przypadkowych uczniów. Włożył też garniturek z zielonym krawatem i ułożył swoje długie włosy. Związał je w wykwintnego kucyczka związanego kokardką. Zieloną. Bo wszystko musi współgrać ze sobą.
     I poszedł w noc. Była północ. Księżyc świecił na niebie, tym, czym mógł, czyli pozostałą odrobinką, przypominającą wychudzonego rogala lub banana. No i zaczęły się schodzić panienki. Na przedzie Narcyzia Black, za nią pani ładna, a dalej brzydula. Kiedy szły, to nie wiedziały, że idą do jednego. Ale kiedy doszły, to każda dała mu mocne uderzenie w policzek. No bo co to znaczy?! Umawia się z trzema naraz?! A biedny Lucuś nie wiedział nawet o co chodzi. Dziwił się, że przyszły aż trzy. Kiedy wrócił do pokoju był tak wściekły, że rozbił swojego ulubionego porcelanowego słonika od babci. No i musiał go sklejać. Na szczęście istniało takie zaklęcie, bo gdyby nie, to musiałby robić to ręcznie i dostałby przez to chyba zawału albo nabawił sę jeszcze czegoś gorszego. Lucjusz nienawidził mugoli. Hmm, a czy mugole nienawidzili Lucjusza? Nie wiem.
     Ale wracając do jego podrywów. Już następnego dnia podszedł do Narcyzi, by wyjaśnić, że było to nieporozumienie, że on umówił się tylko z nią. Cyzia uwierzyła i nawet go pocałowała. Tak w nosek. Delikatnie. Ale jednak. Więc Lucek wracał do pokoju w podskokach, co nie umkło uwadze Severusa. Kiedy ten spytał, nie uzyskał odpowiedzi, ale wzrok Lucjusza mówił sam za niego. Lucuś się zakochał. W sumie wcześniej też był już w niej zakochany, ale teraz poczuł to bardziej. Chciało mu się śpiewać i tańczyć, ale wolał tego nie robić, bo pewno byłoby to odebrane jako oznaka przedawkowania Ognistej Wishkey. A on przecież dziś nic nie pił! Chyba...
     No i spotykał się z Narcyzą. Okazało się, że Bellatriks to jej siostra. Oczywiście Bellcia nie szczędziła Lucjuszowi wyzwisk za to, że chodzi z jej siostrą. On sobie nic z tego nie robił. Ale po miesiącu, Cyzia przestała się nim interesować. Wydawał się jej płytki i denny. I nieatrakcyjny. Lucek to zauważył i chciał coś zrobić, by pokazać, że jest wartościowym kolesiem. No i zaprosił z głupia Bellusię na pseudo-randkę. Ta się zdziwiła, ale zgodziła się. No bo Lucjusz był przecież najatrakcyjniejszym i najpopularniejszym chłopakiem w szkole. No i się umawiali. Trzymali za ręce. Nazcyzia to widziała. I jak się wściekła! Krzyczała, wyklinała, przeklinała, rzucała klątwy i uroki. Lucek próbował jej to wytłumaczyć. Kiedy mu się udało, Narcyza nadal się złościła, ale już mniej i znów zaczęła z nim chodzić. Ale Bella była zła. Wściekła. Przewściekła. Ale nie mogła nic zrobić.
     I żyli sobie długo i szczęśliwie. Pobrali się wkrótce i urodził im się taki malutki, przesłodki chłopczyk. No i teraz Lucek ma przechlapane. Cyzia właśnie stoi przy kuchni i parzy kawy, robi śniadanie. A Lucjusz karmi swojego syneczka, Draco. Z tym, że Dracuś nie za bardzo chce jeść i kaszka ląduje wszędzie, ale nie w buzi chłopczyka. Oczywiście większość znajduje się na Lucusiu. Biedny... Kaszka cała go lepi, ale on wytrzyma, bo jest mężnym mężczyzną (a raczej to nie chce się zbłaźnić przed Cyzunią). Tyle, że wykarmić synka jest o niebo trudniej niż na przykład zmierzyć się z hydrą czy też ziejącym ogniem Smokiem.
     Ale Lucuś Malfoy to jest gość. I każdy o tym wie. Zdarzały mu się wzloty i upadki, ale zawsze dawał radę. Może był z niego pusty tchórz. Ale jednak miał swoją odwagę. No i umiał perfekcyjnie piec muffinki...


Co mnie zainspirowało:
Dwaco [Rzan tłumaczy i komentuje]
Zmiana planów, czyli kto będzie nowym czarnym charakterem? [Zatrzymać Wspomnienia - Historia Huncwotów]

Dedykacja:
Ten rozdział dedykuję mojej najlepszej przyjaciółce Julce. Za co? Za to, że mnie wspiera, za sama wie co i za to, że po prostu jest. 

wtorek, 2 czerwca 2015

7 lat Hogwartu - Księga I - Rozdział 7 - Fatalny mecz

     Mięło kilka tygodni. Nastał koniec listopada i bardzo dżdżyste dni. Nikt o zdrowych zmysłach nie wychodziłby na zewnątrz, ale James i Michael byli do tego zmuszeni. Za kilka dni miał się odbyć pierwszy w tym sezonie mecz Quiddicha. Drużyna Gryfonów musiała być dobrze przygotowana. Andrea Carter była bardzo wymagająca i w niczym nie przeszkadzała jej okropna pogoda. Miała nadzieję, że w tym roku uda się zdobyć puchar Quiddicha, który od przeszło piętnastu lat był ciągle w posiadaniu Krukonów.
     Tak więc dzień przed meczem Potter i Davies weszli do zamku ubłoceni od stóp do głów z ponurymi minami. Dziś mieli trening generalny, ale pogoda zdecydowała chyba, że musi im w tym przeszkodzić za wszelką cenę, bo oprócz długiej i mocnej ulewy spadł jeszcze grad i w oddali zaczęło grzmieć i błyskać.
- Jak jutro tak będzie, to ja chyba nie zagram – mruknął Michael przebierając się w suchy strój.
- No ale nie mamy nikogo na zastępstwo – powiedział James, przeczesując włosy ręką. - Damy radę, Mich. Jesteśmy świetni! Ty nie przepuszczasz żadnych piłek, Angus, Cathy i Drea wymiatają na boisku, Sam i Josh świetnie wywijają pałkami...
- Zapomniałeś o kimś – Davies puścił oczko. - Jest jeszcze James Potter. Najlepszy szukający od czasów jego przesławnego ojca!
     James i Michael zaczęli się śmiać. Na szczęście tylko oni byli w pokoju. Reszta ich współlokatorów była w Pokoju Wspólnym i grała w Eksplodującego Durnia z kilkoma innymi uczniami. Wkrótce jednak partia się skończyła i wszyscy się rozeszli. Większość poszła spać. Bo jutro ten najważniejszy mecz. Mecz Quiddicha.



- Dobra –zaczęła Andrea. - To jest ten dzień. Ta chwila, na którą wszyscy czekaliśmy. To jest nasz czas. Nasz mecz. I nasza wygrana. Pamiętacie wszystkie godziny ćwiczeń...
- I przemoknięte ubrania – mruknął James.
- I skostniałe ręce – powiedział Michael.
- I błoto we włosach – dodała Cathy.
- … I teraz udowodnimy, że jesteśmy najlepsi – Drea nie zważała na słowa członków drużyny. - Wygramy ten mecz. Damy radę.
     Po tej „motywującej” przemowie, cała drużyna wyszła na boisko. Towarzyszyły im gromkie oklaski i wiwaty. Większość domów kibicowała właśnie Gryffindorowi. Nawet Ślizgoni mieli dość ciągłej wygranej Krukonów i jakoby zakopali wojenny topór, kibicując Lwom.
- Chcę, żeby to była ładna i czysta gra – powiedziała pani Hooch, prowadząca, po czym wszyscy zawodnicy wzlecieli w powietrze.
- Oto zaczyna się pierwszy mecz Quidditcha w tym roku – rozległ się znajomy głos. Komentatorem był Teddy Lupin. James od razu go rozpoznał. - Grać będą drużyny Gryffindoru i Ravenclawu. Oto jak przedstawia się skład drużyny Lwów: kapitan i ścigająca Andrea Carter, ścigający Cathy Willow i Angus Foster, pałkarze Sam Owen i Josh Dixon, obrońca Michael Davies i szukający James Potter!
     Po trybunach rozległy się okrzyki nieco przytłumione przez deszcz. Pogoda była jeszcze znośna, ale i tak przybierała na sile. Wiatr był coraz bardziej porywisty i targał mocno wszystkimi transparentami i flagami. Jedną nawet porwał w siną dal.
- A oto jak przedstawia się skład drużyny Kruków – kontynuował Teddy. - Kapitan i obrońca Mark Burgess, ścigający Amy Lewis, Matthew Coben i Lionel Fitz, pałkarze Will Collins i Gary Charms oraz szukająca Linda Miller... Cathy przejęła kafla, podaje do Angusa, on znowu podaje do Andrei... A ona leci... Robi piękny zwód! Co za klasa! Już jest przy pętli, będzie strzelać.. O nie! Mark obronił, teraz podaje do Lionela... Fitz szybuje na drugą stronę boiska, podaje do Amy... Ta strzela... Gol dla Krukonów!
     Po trybunach rozległ się dźwięk przypominający parsknięcie potężnego smoka. Wszyscy (oprócz Krukonów) byli niezadowoleni. Nawet pogoda zdawała się buntować, bo zaczęło padać jeszcze mocniej. 
     James wisiał w powietrzu słuchając jednym uchem Teddy'ego, a drugim wszystko wypuszczając. Szukał wzrokiem znicza, jednak przy takiej pogodzie nie było to łatwe. Krążył w jednym miejscu modląc się w duchu, by na chwilę przestało padać. Choć na minutkę! 
     I nagle, faktycznie, deszcz zaczął padać mniej. Krople były mniejsze i nie uderzały o ziemię z takim impetem. James niewiele się zastanawiając, zanurkował w dół. Wydawało mu się, że widzi złoty błysk. Nie pomylił się. Znicz leciał teraz kilka cali nad ziemią. Potter zanurkował i już wydawało się, że go złapie, gdy nagle rozległ się najgłośniejszy trzask, jaki kiedykolwiek słyszał. To był potężny grzmot. Zaraz też ponownie zaczęło lać i mocniej wiać. Jakby ta błyskawica dodała siły pogodzie. Ponurej pogodzie.
     Jednak owy grzmot rozproszył uwagę James'a i znicz gdzieś uciekł. Chłopak próbował skupić się na grze, ale było to coraz trudniejsze. W końcu jednak poszybował w losową stronę i ponownie zauważył małą piłeczkę. Z tym, że Linda, szukająca Krukonów też go zauważyła. Miała mniejszą odległość i większe szanse, że dotrze pierwsza. Miała jednak słabszą miotłę: Kometę Dwa Sześćdziesiąt. Potter natomiast dostał miotłę swojego taty – Błyskawicę. Jeszcze nigdy ich nie zawiodła. 
     Tak więc to James dotarł pierwszy do złotej piłeczki. Jednak tylko o setne sekundy. Zaraz też doleciała Linda i wpadła na niego z wielkim impetem, nie zdążywszy zahamować miotły. Oboje spadli (na szczęście z niewielkiej wysokości). Z tym, że spadając Linda chwyciła znicza. Ledwo jej się udało, ale jednak udało.
- Linda Miller złapała znicza! - zawył Teddy. - Ravenclaw wygrał mecz! Oto jak prezentuje się końcowa punktacja: Ravenclaw 210 punktów, Gryffindor 50 punktów.
     Po trybunach znów rozległ się pomruk niezadowolenia mieszany z krzykami i wiwatami Krukonów. Kilka osób wyleciało na boisko, mimo okropnej pogody, by świętować wraz z drużyną.
     Do James'a zaplątanego w strój do Quidditcha i miotłę także przyszło kilka osób. Przybył Hagrid, Michael, Claudia i jego ojciec, Harry Potter. Oglądał on mecz w specjalnym sektorze przeznaczonym dla nauczycieli.
- Byłem beznadziejny – mruknął James.
- Wcale nie. Byłeś fantastyczny! - powiedział Michael. - Każdemu może się zdarzyć. A poza tym, to i tak wina tej Krukonki. To ona na ciebie wpadła. Gdyby tak się nie stało, to ty byś miał znicza... Ale to i tak nie ważne.
     Claudia i Michael pomogli młodemu Potterowi wstać. Harry wziął miotłę, a Hagrid zaczął cicho klnąć pod nosem na tych ,,krukońskich skurczybyków”.
     James czuł się podle. Mogliby wygrać mecz. Mogliby. Ale przez niego przegrali. Gdyby wystartował choć o sekundę wcześniej, to on złapałby znicza i to Gryffindor by wygrał. Młody Potter ciągle robił sam sobie wyrzuty. Był bardzo przybity. Nie dawał się pocieszyć. Zmarnował jedną szansę. Ile ich jeszcze będzie? No właśnie. Nie wiadomo. Czuł się upokorzony. Jego ojcu na pewno by się udało. Ale... czy na pewno? W końcu nikt nie jest idealny.

niedziela, 24 maja 2015

On The Other Side Spell - Rozdział 15 - U świętego Munga

     Tom Felton leżał w szpitalu w wpatrywał się w sufit. Obok niego krzątało się kilka Uzdrowicieli, czyli odpowiedników ludzkich lekarzy i pielęgniarzy. Większość zajmowała się innymi pacjentami, nie zwracając uwagi na tego młodzika. Zresztą nikt nie był do końca pewny, czemu go tu wysłano. Nie dostał żadną klątwą, nic go nie pogryzło, ani nie otruł się eliksirem.
     Mimo to, jego choroba, a raczej dolegliwość, była bardzo ciężka. Ramiona miał całe w ranach, z których ciągle sączyła się krew. Ale najgorsze było to, że tych ran nijak nie można było zaleczyć. Po wielu próbach udało się powstrzymać upływ krwi, ale rany jak były, tak były. Nic nie mogło ich zniwelować, choć próbowano wszystkich znanych sposobów.
     Tak więc Tom leżał i myślał. Wszystko go bolało, ale ten ból tak jakby uciekał z jego mózgu; chłopak w ogóle go nie czuł. Zastanawiał się, kim jest ten mężczyzna, który go zaatakował. Znał jego imię i nazwisko. Ale to i tak nic nie mówiło! Mogło być przecież mnóstwo Jonatanów Christianów Cox'ów na tym świecie. Ale ten był wyraźnie inny. Był wyraźnie złym charakterem. Ale dlaczego? O co mu chodziło? Po co zaatakował Toma? Te i podobne pytania krążyły w głowie Feltona.


     Emma, Rupert, Daniel i Matthew wraz z Hagridem weszli do szpitala świętego Munga. To właśnie gajowy zgodził się dobrowolnie zaopiekować się tą czwórką na czas odwiedzin – inaczej o wizycie u Toma nie byłoby mowy.
     Tak więc czwórka uczniów i pół-olbrzym stali w długiej kolejce. Kiedy dzień wcześniej spytali oni dyrektora o pozwolenie, ten był nieco zdziwiony. Mimo wszystko zgodził się, choć naprawdę ciekawiło go, czemu Harry Potter chce odwiedzić swojego największego wroga – Dracona Malfoya. Hagrid również był tym zdziwiony. Ale obydwaj – i dyrektor, i olbrzym – uznali, że prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie i że może jednak Potter polubił owego młodego arystokratę.
- Następny! - rozległo się wołanie i Hagrid, Emma, Daniel, Rupert oraz Matthew przesunęli się o kilka kroków. Zauważyli wtedy wielką tablicę informacyjną. Z zaciekawieniem zaczęli ją czytać.

WYPADKI PRZEDMIOTOWE........................................................................................parter
(eksplozje kociołków, samoporażenia różdżkami, kraksy miotlarskie etc.)

URAZY MAGIZOOLOGICZNE......................................................................................I piętro
(ukąszenia, użądlenia, oparzenia, wbite kolce etc.)

ZAKAŻENIA MAGICZNE...........................................................................................II piętro
(choroby zakaźne, np. smocza ospa, znikanie epidemiczne, skrofungulus etc.)

ZATRUCIA ELIKSIRALNE I ROŚLINNE.....................................................................III piętro
(wysypki, wymioty, niekontrolowany chichot etc.)

URAZY POZAKLĘCIOWE.........................................................................................IV piętro
(uroki nieusuwalne, klątwy, niewłaściwe zastosowanie zaklęcia etc.)

SKLEP I HERBACIARNIA DLA ODWIEDZAJĄCYCH...................................................V piętro

Jeśli nie wiesz, dokąd pójść, nie jesteś w stanie mówić normalnie, albo nie potrafisz sobie przypomnieć, dlaczego tu jesteś, zwróć się do naszej recepcjonistki, chętnie ci pomoże.

- Jak myślicie, gdzie będzie Tom? - spytała szeptem Emma.
- Chyba na czwartym piętrze – powiedział Matthew jeszcze raz oglądając tablicę.
- Następny! - ponownie rozległo się wołanie i całą piątka stanęła przed biurkiem recepcjonistki.
     Była to młoda Czarownica. Miała piękny promienny uśmiech na który pewnie poleciałby niejeden młody mężczyzna. Ale jej osobowość była raczej nie pociągająca. Była opryskliwa i szorstka zarówno dla pacjentów jak i odwiedzających.
     Hagrid zapytał, gdzie znajduje się Draco Malfoy, przeniesiony tu kilka dni temu. Recepcjonistka potwierdziła przypuszczenia Matthew'a – był on na czwartym piętrze. Tak więc cała piątka skierowała się do schodów i ruszyła na owe piętro. Wspinaczka po schodach była dość mozolna, ale wkrótce stanęli przed właściwymi drzwiami. Hagrid postanowił nie wchodzić. Powiedział, że jak skończą odwiedziny, to mają przyjść do herbaciarni. I ruszył na piąte piętro.
     Tymczasem pozostała czwórka weszła niepewnie sali. Było tu pięciu chorych. Jeden z nich wyglądał jakby umarł – z tą jednak różnicą, że miał otwarte oczy. Inny był cały w bliznach i ranach. Jakaś kobieta była cała pokryta łuskami, a inna – miała nienaturalnie zielony kolor. Dopiero w końcu sali, pod oknem był Tom. Leżał zamyślony i nawet nie zwrócił uwagi na wchodzących gości. Dopiero kiedy podeszli do jego łóżka, spuścił wzrok z sufitu i popatrzył się po odwiedzających.
- Witam, witam – zaczął. - Przyszliście odwiedzić biednego, schorowanego kumpla?
- Cześć, Tom – powiedzieli chórem.
- Jak się masz? - spytała Emma.
- Żyję, ale ledwo. Wczoraj zostałem tu przeniesiony. Wcześniej byłem na... - urwał i popatrzył na Daniela z lękiem w oczach. - A ten tu po co?!
- Przeprosić i wyjaśnić – powiedział Daniel. - Zostałem opętany, dlatego cię zaatakowałem.
     Tom spojrzał na niego spod przymkniętych powiek.
- Skąd mam mieć pewność, że nie kłamiesz? - spytał.
- Popatrz – odpowiedział Dan i nachylił się pokazując oko. Nie było na nim śladu łusek. - Teraz mi wierzysz?
- Może. Ale jak się odpętałeś?
- Współczucie.
- Co?
- Współczucie – powtórzył Daniel tonem, który mówił, że to koniec rozmowy.
     Tom popatrzył się dziwnie na przyjaciela, ale nic nie powiedział. Za to odezwała się Emma:
- Wiedzą co ci jest, co się stało? - spytała.
- Nie – blondyn pokręcił głową. - Nie mają pojęcia i to jest najgorsze. Poza tym rany nie chcą się goić.
- A co ci się w ogóle stało? - poruszył ważną sprawę Rupert.
- Zaatakował mnie mężczyzna. Taki jeden. Nazywał się Jonatan Christian Cox.
     Przyjaciele spojrzeli po sobie. Znowu ten Cox. Kim on właściwie jest? Dlaczego upatrzył sobie na ofiarę akurat ich? Czemu wszędzie gdzie dzieje się coś złego spotykają jego nazwisko?...
- Czemu się tak dziwnie patrzycie? - spytał Tom. - Czyżbyście go znali?
- Niestety nie – odpowiedział Daniel. - Ale to właśnie Jonatan Christian Cox mnie opętał.
- On? - zdziwił się blondyn.
- Tak, on. Dziwny zbieg okoliczności.
- Bardzo dziwny.
     Cała piątka nie odzywała się przez dość długi czas. W milczeniu rozważali te informacje próbując utożsamić owego Cox'a z kimś z „Harry'ego Pottera”. Niestety nie przypomniali sobie, by istniała taka postać.
- A kiedy cię wypisują? - spytała po chwili Emma.
- Jeśli wszystko będzie dobrze i mój stan się nie pogorszy, a w najlepszym przypadku polepszy, to może nawet za tydzień. Ale bardzo boję się soboty.
- Dlaczego? - zdziwił się Matthew.
- Mają mnie odwiedzić „moi rodzice” - Tom zaznaczył w powietrzu cudzysłów. - Narcyza i Lucjusz Malfoyowie.
- Czego się obawiasz? - spytał niepewnie Rupert.
- Sam nie wiem. Boję się, że może to mieć jakiś dziwny wpływ, czy coś. Ale nie umiem wytłumaczyć, dlaczego tak myślę.
- To nic. Jakoś będzie – pocieszał Matthew. - Poza tym to tylko jeden dzień. Nie masz się czego obawiać. Będą święcie przekonani, że jesteś Draco Malfoyem...
- No właśnie o to chodzi! - przerwał mu Tom. - Nienawidzę udawać Malfoya. Grać tak, ale udawać nie. W tym problem.
- Przecież grać i udawać to prawie to samo! - powiedział Rupert.
- Wcale nie! - zezłościł się Tom. - Dla was to to samo, ale dla mnie nie.
- No dobra, dobra – mruknął Rupert urywając rozmowę.
     Przyjaciele znowu nie odzywali się przez dłuższą chwilę. Sama wizyta im się nieco przedłużała i stawała się coraz bardziej uciążliwa. Nie mieli o czym rozmawiać, a i Uzdrowiciele patrzyli na nich niezbyt miłym wzrokiem, czekając tylko, aż sobie pójdą. Tak więc po bardzo uroczystym pożegnaniu, Rupert, Matthew, Emma i Daniel wyszli z sali i skierowali się na piąte piętro. Tam znaleźli Hagrida i razem wrócili do Hogwartu. Nie wiedzieli jednak, że przez całą wizytę byli przez kogoś obserwowani...