Mike Dale siedział w pomalowanym na biało salonie i nerwowo przerzucał różdżkę z jednej dłoni do drugiej. Był bardzo zdenerwowany i przerażony jednocześnie. Jego żona, Catherine kołysała na rękach małą dziewczynkę.
- Mike, nie przejmuj się. Może nie wiedzą… - zaczęła kobieta.
- Cathy, to zbyt prawdopodobne. Na pewno wiedzą – mąż brutalnie jej przerwał.
Mężczyzna wstał. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Kto to może być? - spytała drżącym głosem Catherine.
- Nie wiem, pójdę otworzyć. Raczej to nie ONI. A jeśli tak, to pamiętaj – chroń Rosalie. Nie może stać się jej nic złego.
Mike ruszył ostrożnie w stronę holu. Mocno ściskał różdżkę (na wszelki wypadek) i w myślach przypominał sobie znane formułki przydatnych zaklęć. Szybkim ruchem otworzył drzwi gotów rzucić czar. Jednak w progu stała znajoma postać.
- Severus? - zdziwił się mężczyzna.
- Mike, nie mamy czasu – odpowiedział Snape. - Szukają cię, mają cię na celowniku. Mogę ci pomóc, wstawię się za tobą, jeśli tylko zechcesz do nas dołączyć…
- Nigdy! Nie przekabacisz mnie! Wiem o co Ci chodzi, chcesz bym zmienił strony. Ale mnie tak ławo nie przekupisz, nie przekabacisz. Nie uda ci się. Nigdy! - przerwał mu ostro Mike jednocześnie celując w niego różdżką. W tej samej chwili z salonu zaczął dobiegać przeraźliwy dźwięk dziecięcego płaczu i kojące słowa matki.
- Mike, jeszcze raz Cię proszę – zaczął Severus, ale nie dokończył.
W tym samym momencie budynek mocno się zatrząsł. W niektórych miejscach odpadły kawałki tynku. „Idą” - pomyślał Dale. Snape momentalnie wypadł z domu i deportował się na skraju ulicy. Mike zauważył tylko końcówkę czarnego płaszcza znikającą na tle nocy. Wtem rozległ się kolejny huk i tuż przed nim aportowało się około dziesięciu czarodziejów. Jeden momentalnie go rozbroił, a dwóch tęgich osiłków chwyciło go mocno.
- Znów się spotykamy, Mike – powiedział skrzeczącym głosem jeden z nich.
- Nie mam ci nic do powiedzenia Leonie – odparł Dale starając się odwrócić głowę jak najdalej tej plugawej twarzy. Leon zaśmiał się.
- Ile to lat minęło, co Mike? Cztery, pięć? Jak widać nic się nie zmieniłeś. Porywczy, pochopny i… nieostrożny. Przyjdzie ci za to pokutować – syknął mu prosto do ucha dawny przyjaciel.
Kiedyś Mike i Leon byli najlepszymi przyjaciółmi w Hogwarcie, mimo tego, że Leon był Puchonem i mugolakiem, a Dale Krukonem pochodzącym z prastarego rodu czarodziejskiego. Byli prawie nierozłączni, oni i Gryfon Borys Berry. Jednak pod koniec piątego roku nauki coś zaczęło się psuć w ich relacjach. Mike poważnie pokłócił się z Leonem i nigdy go nie przeprosił. A teraz były kompan trzymał go w swojej stalowej ręce grożąc i prawie dusząc.
- Czego ode mnie chcesz? - zdołał wydusić Dale.
- Ja? Niczego. Ale z pewnością dobrze mi zapłacą za wydanie ciebie i twojej żony. Z tego co wiem, ona sama nie zawiniła zbyt wiele, więc ją pewnie puszczą wolno. Co do ciebie to nie byłbym taki pewny. A co ona pocznie bez ciebie? Taka biedna i samotna... wdowa...
W tej samej chwili do holu wpadła rozwścieczona Catherine. Miała rozwiane włosy i mord w oku. Słyszała całą tę rozmowę, ale na słowo „wdowa" nie wytrzymała. Musiała zareagować. Wymachiwała swoją różdżką krzycząc przeróżne zaklęcia. Powstał okropny zamęt, dzięki któremu Mike wyswobodził się z uścisku osiłka i dopadł swojej różdżki leżącej na podłodze. Rozpętało się istne piekło – kolorowe błyski latały na wszystkie strony, jednak większość chybiała. W pewnym jednak momencie jakieś zaklęcie trafiło w Mike'a Dale'a. Mężczyzna nerwowo zaczerpnął powietrza i osunął się na podłogę. Jego żona zamarła w pół ruchu i krzyknęła. Natychmiast klęknęła obok niego nie zważając na zagrożenie. Sprawdziła mu puls – nie bił. Mike Dale umarł.
Catherine wstała. Nie zważała na to, że i ona mogła zostać trafiona śmiercionośnym zaklęciem, których pełno latało w powietrzu. Szła przed siebie z wyciągniętą różdżką. Podeszła prosto do Leona, który w tym czasie śmiał się perfidnie. Wymierzyła w niego swoją jedyną broń i wrzasnęła na całe gardło najgorsze zaklęcie…
- Sectumsempra!
Kobieta opadła na podłogę trafiona od tyłu zaklęciem „Avada Kedavra”. Leon również opadł na podłogę i krztusił się. Na jego ciele widać było wielkie rany cięte, które cały czas krwawiły. Reszta ludzi znajdujących się w pokoju zachowywała się różnie. Większość szybko się deportowała, ale znaleźli się tacy, którzy wynieśli krwawiącego kompana i teleportowali się razem z nim.
W domu Dale'ów zapadła głucha cisza przerwana jedynie nieustannym płaczem małego dziecka. Córka martwego już małżeństwa nie rozumiała co się wokół niej dzieje, dlaczego mamusia i tatuś nie wracają i dlaczego wcześniej tak krzyczeli. Była zbyt mała by pojąć, że jej rodzice już nigdy do niej nie wrócą.
Nagle coś poruszyło się w kącie. Zaciekawiona Rosalie przestała płakać i obróciła główkę w tę stronę. Spod mebli wyczołgał się malutki wąż. Podpełzł on do dziewczynki, a ta zaczęła się śmiać i wystawiać do niego rączki. Gad wszedł kołyski, w której się znajdowała i zaczął przybliżać się do dziecka. Kiedy był już na tyle blisko, że dotykał jej prawej dłoni, jak gdyby nigdy nic oplótł ją; głowę położył na ramieniu, a całe ciało przeplatało jej rękę kończąc się na środkowym palcu. I wtedy wąż ją ukąsił. Dziewczynka krzyknęła z bólu i chciała strzepać „to złe coś”, lecz nie mogła. Wąż zniknął. Za to nad nią pojawił się jakiś człowiek o białej twarzy. Chwilę się jej przypatrywał, aż w końcu dotknął jej ręki i powiedział:
- Witaj, Rosalie.
Od tamtego czasu minęło przeszło jedenaście lat. Rosalie była już teraz prawie nastolatką. Miała długie kasztanowo-rude włosy i duże, przejrzyste szare oczy. Mieszkała z ciotką i wrednym kuzynostwem. Wiedziała, że kiedy była bardzo mała jej rodzice zostali zabici przez złych czarodziejów, ale kiedy chciała zapytać o coś więcej, ciotka pomrukiwała lub szybko zmieniała temat.
Dziś rano Rosalie wstała w miarę wcześnie. Szybko ubrała się i umyła. Miała nadzieję, że uda jej się niepostrzeżenie wymknąć się z domu na spacer do sklepu ze słodyczami. Uwielbiała czekoladę i inne słodkie przysmaki tak bardzo, że czasem kupowała je po kryjomu i zjadała w nocy, żeby ciotka nie zauważyła. Zaoszczędziła kilka mugolskich pieniędzy, więc nic nie stało na przeszkodzie żeby i dziś wykorzystać ten sposób. Prawie nic.
- A gdzie to się wybierasz, co? - spytał nagle kuzyn dziewczyny pojawiając się znikąd.
- A co cię to obchodzi, Dylan? - spytała odważnie Rosalie. Była od niego o dwie głowy niższa, więc wyglądało to nieco komicznie.
- Dziś zapewne będzie poczta z Hogwartu, ale pewnie cię to nie obchodzi, bo przecież wszyscy wiemy, że jesteś jeszcze za głupiutka na naukę w tej szkole – zakpił z niej Dylan.
W Rosalie zaczęło się aż gotować ze złości. Dylan był bezczelny! Kuzyn często z niej kpił i dziewczyna puszczała to mimo uszu, jednak kiedy zaczynał jej wypominać, że nie może jeszcze posługiwać się czarami albo że nie może jeszcze chodzić do Hogwaru, zawsze kończyło się to awanturą. A karę ponosiła młoda Dale.
Na szczęście sytuację nieco złagodziło pojawienie się cioci dziewczyny, a matki chłopaka. Mary Jones była czterdziestoparoletnią kobietą o ciemnych włosach z prześwitującymi gdzieniegdzie siwymi pasemkami. Jak na swój wiek była osobą, po której było widać, że życie nie szczędziło jej przykrości. Najpierw śmierć brata, czyli ojca Rosalie, a potem, dwa lata później, wypadek jej męża, Roberta Jones'a. Była jednak silną osobą i nigdy się nie poddawała.
Kiedy tylko kobieta weszła do przedpokoju nastolatkowie natychmiast umilkli. Matka Dylana kazała im iść do kuchni, ponieważ zaraz będzie śniadanie. Obydwoje posłusznie za nią poszli i przysiedli się do czekającej na posiłek Grace, siostry-bliźniaczki Dylana. Dziewczyna kartkowała jakiś magazyn i prawie w ogóle nie zwracała na nich uwagi.
Podczas śniadania wszyscy milczeli. Rosalie raz po raz spoglądała na okno wyczekując sowy z Hogwartu. Wiedziała, że list przyjdzie sową, ponieważ przez ostatnie sześć lat tak właśnie było. Bowiem Dylan i Grace byli już na siódmym i ostatnim roku nauki. Czekały ich teraz najważniejsze egzaminy, czyli owutemy, sprawdzające ich wiedzę z ostatnich siedmiu lat nauki.
Nagle rozległo się stukanie do okna. Rosalie zerwała się w krzesła jak poparzona i pobiegła do okna. Szybko je otworzyła, a do pokoju wleciał przepiękny, majestatyczny puchacz z trzema listami: jednym do Grace Amelii Jones, drugim do Dylana Jones, a trzecim… Do Rosalie Catherine Dale:
Pani Rosalie Catherine Dale
Mały pokój na piętrze
Magnolia Crescent
Little Whinging
Surrey
Dziewczyna była tak zapatrzona w kopertę, że nie zauważyła dokąd idzie i wpadła prosto na krzesło. Oczywiście nie umknęło to uwadze kuzynostwa i oboje zaczęli się śmiać. Rosalie nie zważała jednak na nich, tylko, udając, że nic tu nie zaszło, usiała na krześle i zaczęła czytać list. Skończyła w tym samym czasie co Grace i Dylan.
- To już ostatni rok. Szkoda. Ravenclaw straci dwójkę najlepszych uczniów - powiedziała Grace.
- Tak, masz rację. Dwójkę najlepszych uczniów, a także najlepszych graczy Quiddicha – dopowiedział jej brat z szelmowską miną. Był ewidentnie najlepszym obrońcą Domu Orła wszech czasów i ciągle się tym chwalił, co często doprowadzało kuzynkę do białej gorączki. Ona nie mogła jeszcze grać w Quidditcha, choć tak bardzo chciała.
- Po śniadaniu pójdziemy na Pokątną, żeby kupić wam podręczniki i niezbędne rzeczy do szkoły – powiedziała ciotka Mary tym samym kończąc przechwałki syna.
Tak też zrobili. Zaraz po posiłku udali się na najsłynniejszą ulicę czarodziei. Panował tu duży ruch, ale Rosalie bardzo szybko kupiła potrzebne przedmioty. Została jej tylko różdżka. Wiedziała, że najlepsze są w sklepie u Ollivandera i tam też się skierowała. We wszystkich zakupach towarzyszyła jej ciotka, ale teraz spotkała jakąś dawną znajomą, więc Dale poszła tam sama. Dziewczyna niepewnie pchnęła drewniane drzwi i weszła do budynku. Nie było tu żywej duszy i już miała wychodzić, gdy usłyszała cichy i melodyjny głos jakiegoś starca:
- Dzień dobry – powiedział cicho niewątpliwie właściciel sklepu.
- Dzień dobry – powiedziała Rosalie lekko trzęsącym się głosem. W tym starcu było coś magicznego i strasznego zarazem. Sprawiał wrażenie wiekowego i jednocześnie bardzo młodego. Emanowała z niego Magia. Bardzo piękna i tajemnicza Magia.
- Panna Dale, jak mniemam? - spytał ciepłym głosem. - Córka Mike'a Dale'a, posiadacza brzozowej różdżki o dwunastu i pół calach z rdzeniem pióra Feniksa. Natomiast pani matka, Catherine Dale, którą poznałem osobiście, była posiadaczką dziesięciocalowej, wierzbowej różdżki o rdzeniu z włosa z głowy wili. Tak, pamiętam te różdżki… Obie bardzo piękne i potężne… - rozmarzył się chwilę, po czym zapytał - Która ręka ma moc? Prawa? - dziewczyna kiwnęła głową.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni długą taśmę ze srebrną podziałką i zaczął mierzyć Rosalie prawą rękę. Kiedy skończył schował ją z powrotem i zaczął przechadzać się pomiędzy wysokimi półkami. Wyciągał z nich długie pudełeczka, otwierał je i kręcił głową mrucząc coś samemu do siebie. W pewnej jednak chwili stanął na środku sklepu z dziwną miną i krzyknął „Mam!”. Zaraz po tym pobiegł na zaplecze sklepu i przyniósł bardzo zakurzone pudełko. Wręczył je Rosalie bardzo uroczyście, jakby był to drogocenny klejnot. Dziewczyna niepewnie otworzyła pakunek i wyjęła z niego długą różdżkę.
- Proszę nią machnąć – polecił właściciel sklepu.
Tak też zrobiła. Młoda Dale machnęła różdżką i po całym sklepie przeszła srebrna łuna, a ją samą przeszył zimny dreszcz. Pan Ollivander zaczął z zadowoleni klaskać w dłonie jak małe dziecko. Odebrał od niej przedmiot i włożył go z powrotem do pudełeczka.
- Kasztan, włókno ze smoczego serca, 15 i pół cala. Długa i bardzo sztywna. Idealna do rzucania uroków i klątw – powiedział ponownie dając pakunek Rosalie. - 8 galeonów. To naprawdę piękną różdżka. Piękna i potężna, jak się pani zapewne za niedługo przekona – i puścił do niej „oczko”.
Rosalie uśmiechnęła się i zapłaciła odpowiednią kwotę. Wyszła ze sklepu cała rozpromieniona. Już za niedługo Hogwart. Wreszcie ona, Rosalie Dale, przekroczy mury tej wspaniałej szkoły. Będzie chodzić tymi samymi korytarzami co jej ojciec, uczyć się w tych samych salach. Jest już gotowa, by rozpocząć naukę i zagłębić się w tajniki Magii.
- Mike, nie przejmuj się. Może nie wiedzą… - zaczęła kobieta.
- Cathy, to zbyt prawdopodobne. Na pewno wiedzą – mąż brutalnie jej przerwał.
Mężczyzna wstał. W tej samej chwili zadzwonił dzwonek do drzwi.
- Kto to może być? - spytała drżącym głosem Catherine.
- Nie wiem, pójdę otworzyć. Raczej to nie ONI. A jeśli tak, to pamiętaj – chroń Rosalie. Nie może stać się jej nic złego.
Mike ruszył ostrożnie w stronę holu. Mocno ściskał różdżkę (na wszelki wypadek) i w myślach przypominał sobie znane formułki przydatnych zaklęć. Szybkim ruchem otworzył drzwi gotów rzucić czar. Jednak w progu stała znajoma postać.
- Severus? - zdziwił się mężczyzna.
- Mike, nie mamy czasu – odpowiedział Snape. - Szukają cię, mają cię na celowniku. Mogę ci pomóc, wstawię się za tobą, jeśli tylko zechcesz do nas dołączyć…
- Nigdy! Nie przekabacisz mnie! Wiem o co Ci chodzi, chcesz bym zmienił strony. Ale mnie tak ławo nie przekupisz, nie przekabacisz. Nie uda ci się. Nigdy! - przerwał mu ostro Mike jednocześnie celując w niego różdżką. W tej samej chwili z salonu zaczął dobiegać przeraźliwy dźwięk dziecięcego płaczu i kojące słowa matki.
- Mike, jeszcze raz Cię proszę – zaczął Severus, ale nie dokończył.
W tym samym momencie budynek mocno się zatrząsł. W niektórych miejscach odpadły kawałki tynku. „Idą” - pomyślał Dale. Snape momentalnie wypadł z domu i deportował się na skraju ulicy. Mike zauważył tylko końcówkę czarnego płaszcza znikającą na tle nocy. Wtem rozległ się kolejny huk i tuż przed nim aportowało się około dziesięciu czarodziejów. Jeden momentalnie go rozbroił, a dwóch tęgich osiłków chwyciło go mocno.
- Znów się spotykamy, Mike – powiedział skrzeczącym głosem jeden z nich.
- Nie mam ci nic do powiedzenia Leonie – odparł Dale starając się odwrócić głowę jak najdalej tej plugawej twarzy. Leon zaśmiał się.
- Ile to lat minęło, co Mike? Cztery, pięć? Jak widać nic się nie zmieniłeś. Porywczy, pochopny i… nieostrożny. Przyjdzie ci za to pokutować – syknął mu prosto do ucha dawny przyjaciel.
Kiedyś Mike i Leon byli najlepszymi przyjaciółmi w Hogwarcie, mimo tego, że Leon był Puchonem i mugolakiem, a Dale Krukonem pochodzącym z prastarego rodu czarodziejskiego. Byli prawie nierozłączni, oni i Gryfon Borys Berry. Jednak pod koniec piątego roku nauki coś zaczęło się psuć w ich relacjach. Mike poważnie pokłócił się z Leonem i nigdy go nie przeprosił. A teraz były kompan trzymał go w swojej stalowej ręce grożąc i prawie dusząc.
- Czego ode mnie chcesz? - zdołał wydusić Dale.
- Ja? Niczego. Ale z pewnością dobrze mi zapłacą za wydanie ciebie i twojej żony. Z tego co wiem, ona sama nie zawiniła zbyt wiele, więc ją pewnie puszczą wolno. Co do ciebie to nie byłbym taki pewny. A co ona pocznie bez ciebie? Taka biedna i samotna... wdowa...
W tej samej chwili do holu wpadła rozwścieczona Catherine. Miała rozwiane włosy i mord w oku. Słyszała całą tę rozmowę, ale na słowo „wdowa" nie wytrzymała. Musiała zareagować. Wymachiwała swoją różdżką krzycząc przeróżne zaklęcia. Powstał okropny zamęt, dzięki któremu Mike wyswobodził się z uścisku osiłka i dopadł swojej różdżki leżącej na podłodze. Rozpętało się istne piekło – kolorowe błyski latały na wszystkie strony, jednak większość chybiała. W pewnym jednak momencie jakieś zaklęcie trafiło w Mike'a Dale'a. Mężczyzna nerwowo zaczerpnął powietrza i osunął się na podłogę. Jego żona zamarła w pół ruchu i krzyknęła. Natychmiast klęknęła obok niego nie zważając na zagrożenie. Sprawdziła mu puls – nie bił. Mike Dale umarł.
Catherine wstała. Nie zważała na to, że i ona mogła zostać trafiona śmiercionośnym zaklęciem, których pełno latało w powietrzu. Szła przed siebie z wyciągniętą różdżką. Podeszła prosto do Leona, który w tym czasie śmiał się perfidnie. Wymierzyła w niego swoją jedyną broń i wrzasnęła na całe gardło najgorsze zaklęcie…
- Sectumsempra!
Kobieta opadła na podłogę trafiona od tyłu zaklęciem „Avada Kedavra”. Leon również opadł na podłogę i krztusił się. Na jego ciele widać było wielkie rany cięte, które cały czas krwawiły. Reszta ludzi znajdujących się w pokoju zachowywała się różnie. Większość szybko się deportowała, ale znaleźli się tacy, którzy wynieśli krwawiącego kompana i teleportowali się razem z nim.
W domu Dale'ów zapadła głucha cisza przerwana jedynie nieustannym płaczem małego dziecka. Córka martwego już małżeństwa nie rozumiała co się wokół niej dzieje, dlaczego mamusia i tatuś nie wracają i dlaczego wcześniej tak krzyczeli. Była zbyt mała by pojąć, że jej rodzice już nigdy do niej nie wrócą.
Nagle coś poruszyło się w kącie. Zaciekawiona Rosalie przestała płakać i obróciła główkę w tę stronę. Spod mebli wyczołgał się malutki wąż. Podpełzł on do dziewczynki, a ta zaczęła się śmiać i wystawiać do niego rączki. Gad wszedł kołyski, w której się znajdowała i zaczął przybliżać się do dziecka. Kiedy był już na tyle blisko, że dotykał jej prawej dłoni, jak gdyby nigdy nic oplótł ją; głowę położył na ramieniu, a całe ciało przeplatało jej rękę kończąc się na środkowym palcu. I wtedy wąż ją ukąsił. Dziewczynka krzyknęła z bólu i chciała strzepać „to złe coś”, lecz nie mogła. Wąż zniknął. Za to nad nią pojawił się jakiś człowiek o białej twarzy. Chwilę się jej przypatrywał, aż w końcu dotknął jej ręki i powiedział:
- Witaj, Rosalie.
Od tamtego czasu minęło przeszło jedenaście lat. Rosalie była już teraz prawie nastolatką. Miała długie kasztanowo-rude włosy i duże, przejrzyste szare oczy. Mieszkała z ciotką i wrednym kuzynostwem. Wiedziała, że kiedy była bardzo mała jej rodzice zostali zabici przez złych czarodziejów, ale kiedy chciała zapytać o coś więcej, ciotka pomrukiwała lub szybko zmieniała temat.
Dziś rano Rosalie wstała w miarę wcześnie. Szybko ubrała się i umyła. Miała nadzieję, że uda jej się niepostrzeżenie wymknąć się z domu na spacer do sklepu ze słodyczami. Uwielbiała czekoladę i inne słodkie przysmaki tak bardzo, że czasem kupowała je po kryjomu i zjadała w nocy, żeby ciotka nie zauważyła. Zaoszczędziła kilka mugolskich pieniędzy, więc nic nie stało na przeszkodzie żeby i dziś wykorzystać ten sposób. Prawie nic.
- A gdzie to się wybierasz, co? - spytał nagle kuzyn dziewczyny pojawiając się znikąd.
- A co cię to obchodzi, Dylan? - spytała odważnie Rosalie. Była od niego o dwie głowy niższa, więc wyglądało to nieco komicznie.
- Dziś zapewne będzie poczta z Hogwartu, ale pewnie cię to nie obchodzi, bo przecież wszyscy wiemy, że jesteś jeszcze za głupiutka na naukę w tej szkole – zakpił z niej Dylan.
W Rosalie zaczęło się aż gotować ze złości. Dylan był bezczelny! Kuzyn często z niej kpił i dziewczyna puszczała to mimo uszu, jednak kiedy zaczynał jej wypominać, że nie może jeszcze posługiwać się czarami albo że nie może jeszcze chodzić do Hogwaru, zawsze kończyło się to awanturą. A karę ponosiła młoda Dale.
Na szczęście sytuację nieco złagodziło pojawienie się cioci dziewczyny, a matki chłopaka. Mary Jones była czterdziestoparoletnią kobietą o ciemnych włosach z prześwitującymi gdzieniegdzie siwymi pasemkami. Jak na swój wiek była osobą, po której było widać, że życie nie szczędziło jej przykrości. Najpierw śmierć brata, czyli ojca Rosalie, a potem, dwa lata później, wypadek jej męża, Roberta Jones'a. Była jednak silną osobą i nigdy się nie poddawała.
Kiedy tylko kobieta weszła do przedpokoju nastolatkowie natychmiast umilkli. Matka Dylana kazała im iść do kuchni, ponieważ zaraz będzie śniadanie. Obydwoje posłusznie za nią poszli i przysiedli się do czekającej na posiłek Grace, siostry-bliźniaczki Dylana. Dziewczyna kartkowała jakiś magazyn i prawie w ogóle nie zwracała na nich uwagi.
Podczas śniadania wszyscy milczeli. Rosalie raz po raz spoglądała na okno wyczekując sowy z Hogwartu. Wiedziała, że list przyjdzie sową, ponieważ przez ostatnie sześć lat tak właśnie było. Bowiem Dylan i Grace byli już na siódmym i ostatnim roku nauki. Czekały ich teraz najważniejsze egzaminy, czyli owutemy, sprawdzające ich wiedzę z ostatnich siedmiu lat nauki.
Nagle rozległo się stukanie do okna. Rosalie zerwała się w krzesła jak poparzona i pobiegła do okna. Szybko je otworzyła, a do pokoju wleciał przepiękny, majestatyczny puchacz z trzema listami: jednym do Grace Amelii Jones, drugim do Dylana Jones, a trzecim… Do Rosalie Catherine Dale:
Pani Rosalie Catherine Dale
Mały pokój na piętrze
Magnolia Crescent
Little Whinging
Surrey
Dziewczyna była tak zapatrzona w kopertę, że nie zauważyła dokąd idzie i wpadła prosto na krzesło. Oczywiście nie umknęło to uwadze kuzynostwa i oboje zaczęli się śmiać. Rosalie nie zważała jednak na nich, tylko, udając, że nic tu nie zaszło, usiała na krześle i zaczęła czytać list. Skończyła w tym samym czasie co Grace i Dylan.
- To już ostatni rok. Szkoda. Ravenclaw straci dwójkę najlepszych uczniów - powiedziała Grace.
- Tak, masz rację. Dwójkę najlepszych uczniów, a także najlepszych graczy Quiddicha – dopowiedział jej brat z szelmowską miną. Był ewidentnie najlepszym obrońcą Domu Orła wszech czasów i ciągle się tym chwalił, co często doprowadzało kuzynkę do białej gorączki. Ona nie mogła jeszcze grać w Quidditcha, choć tak bardzo chciała.
- Po śniadaniu pójdziemy na Pokątną, żeby kupić wam podręczniki i niezbędne rzeczy do szkoły – powiedziała ciotka Mary tym samym kończąc przechwałki syna.
Tak też zrobili. Zaraz po posiłku udali się na najsłynniejszą ulicę czarodziei. Panował tu duży ruch, ale Rosalie bardzo szybko kupiła potrzebne przedmioty. Została jej tylko różdżka. Wiedziała, że najlepsze są w sklepie u Ollivandera i tam też się skierowała. We wszystkich zakupach towarzyszyła jej ciotka, ale teraz spotkała jakąś dawną znajomą, więc Dale poszła tam sama. Dziewczyna niepewnie pchnęła drewniane drzwi i weszła do budynku. Nie było tu żywej duszy i już miała wychodzić, gdy usłyszała cichy i melodyjny głos jakiegoś starca:
- Dzień dobry – powiedział cicho niewątpliwie właściciel sklepu.
- Dzień dobry – powiedziała Rosalie lekko trzęsącym się głosem. W tym starcu było coś magicznego i strasznego zarazem. Sprawiał wrażenie wiekowego i jednocześnie bardzo młodego. Emanowała z niego Magia. Bardzo piękna i tajemnicza Magia.
- Panna Dale, jak mniemam? - spytał ciepłym głosem. - Córka Mike'a Dale'a, posiadacza brzozowej różdżki o dwunastu i pół calach z rdzeniem pióra Feniksa. Natomiast pani matka, Catherine Dale, którą poznałem osobiście, była posiadaczką dziesięciocalowej, wierzbowej różdżki o rdzeniu z włosa z głowy wili. Tak, pamiętam te różdżki… Obie bardzo piękne i potężne… - rozmarzył się chwilę, po czym zapytał - Która ręka ma moc? Prawa? - dziewczyna kiwnęła głową.
Mężczyzna wyciągnął z kieszeni długą taśmę ze srebrną podziałką i zaczął mierzyć Rosalie prawą rękę. Kiedy skończył schował ją z powrotem i zaczął przechadzać się pomiędzy wysokimi półkami. Wyciągał z nich długie pudełeczka, otwierał je i kręcił głową mrucząc coś samemu do siebie. W pewnej jednak chwili stanął na środku sklepu z dziwną miną i krzyknął „Mam!”. Zaraz po tym pobiegł na zaplecze sklepu i przyniósł bardzo zakurzone pudełko. Wręczył je Rosalie bardzo uroczyście, jakby był to drogocenny klejnot. Dziewczyna niepewnie otworzyła pakunek i wyjęła z niego długą różdżkę.
- Proszę nią machnąć – polecił właściciel sklepu.
Tak też zrobiła. Młoda Dale machnęła różdżką i po całym sklepie przeszła srebrna łuna, a ją samą przeszył zimny dreszcz. Pan Ollivander zaczął z zadowoleni klaskać w dłonie jak małe dziecko. Odebrał od niej przedmiot i włożył go z powrotem do pudełeczka.
- Kasztan, włókno ze smoczego serca, 15 i pół cala. Długa i bardzo sztywna. Idealna do rzucania uroków i klątw – powiedział ponownie dając pakunek Rosalie. - 8 galeonów. To naprawdę piękną różdżka. Piękna i potężna, jak się pani zapewne za niedługo przekona – i puścił do niej „oczko”.
Rosalie uśmiechnęła się i zapłaciła odpowiednią kwotę. Wyszła ze sklepu cała rozpromieniona. Już za niedługo Hogwart. Wreszcie ona, Rosalie Dale, przekroczy mury tej wspaniałej szkoły. Będzie chodzić tymi samymi korytarzami co jej ojciec, uczyć się w tych samych salach. Jest już gotowa, by rozpocząć naukę i zagłębić się w tajniki Magii.
Może być ... nie wiem... lepiej niż może być ... no bobra fajne ... super.
OdpowiedzUsuńfajne podoba mi się
OdpowiedzUsuńDylan zachowuje się jak mój starszy brat XD ... oh to chyba już przywilej starszych w pokoleniu, zawsze będą się nabijać z młodszych ;-; Zaczyna sie Ciekawie, czytam dalej ;3
OdpowiedzUsuń